czwartek, 27 grudnia 2018

190. list

Godzinę temu ktoś napisał do mnie list – komentarz na blogu. Nie chcę go publikować, bo jest zbyt osobisty, ale zostawić bez odpowiedzi nie mogę. Bloggerowy system komentowania – cholernie mnie irytujący, szczególnie w takich sytuacjach – klasyfikuje niemal wszystkich jako anonimowych autorów, a wtedy nie ma szansy na bezpośrednią odpowiedź.

*


Nadawczyni to 26-latka, postawiona pod ścianą przez alkohol, konsekwencje picia, zniecierpliwionego (a może zrozpaczonego) narzeczonego.

Ja też miałam wtedy 26 lat. Docisnęło mnie to samo poczucie beznadziei, braku jakiegokolwiek ruchu. Już żadnego pomysłu, jak by tu polawirować, jak uciec, jak odwrócić los, jak jednak nie ponieść konsekwencji, jak umknąć cierpieniu. Gdy dowiedziałam się, co mi jest i co trzeba będzie zrobić, to jakby świat się skończył. Jedyne, czego wtedy pragnęłam – kiedy już do mnie dotarło, że tym razem nie da się wykpić byle czym – to żeby nikt się nie dowiedział. W ogóle do mnie nie docierało, że sporo ludzi i tak wie, że większość ma to totalnie gdzieś, ale najbardziej i najdłużej nie rozumiałam tego, że gra toczy się o moje życie. Że jeśli teraz czegoś nie zrobię, to stanie się coś bardzo, bardzo złego.

Mało kto rozumie, że alkoholizm jest chorobą. W dodatku śmiertelną. A już 26-latki nie myślą o tym wcale. Bo może i jacyś starzy menele zachlewają się na śmierć, albo trochę młodsi, ale też menele na melinach, pijący jakieś wynalazki, ale umówmy się – nie młoda, pełna życia, pomysłów i perspektyw kobieta!

Bałam się potwornie. Co będzie dalej? I dlatego zrobiłam to, co mi mówili specjaliści. Ponieważ to choroba, pomyślałam, że można to leczyć. Wystarczy pójść do ośrodka leczenia uzależnień albo na mityng Anonimowych Alkoholików (do AA można pójść niemal w każdym mieście i miejscowości, bez skierowania, bez umawiania się – anonimowo, dyskretnie i za darmo). A potem posłuchać, co mówią ci specjaliści – nawet zwykli ex-pijacy są specjalistami, bo nie piją alkoholu i wiedzą jak to zrobić. Bo to zrobili. I chętnie przekazują swoje własne doświadczenie (co w niektórych budzi podejrzenia, zwłaszcza ta gorliwość jest podejrzana, lecz ci, którzy są nieufni, nie wiedzą jednej rzeczy – przekazywanie tych informacji potrzebującej osobie, opowiadanie o tym, jak samemu się wyszło z alkoholowego szaleństwa, i że to jest możliwe, że jest rozwiązanie, leczy tych, którzy opowiadają, dodaje im sił i pozwala jakoś, a nawet całkiem pogodnie, fukcjonować w świecie; to dlatego prawie wszyscy AA są chętni do pomocy i gadania). I przynajmniej w tym jednym – alkoholowej skazie – są tacy sami, nie ma więc miejsca na ocenianie, osądzanie czy kwalifikowanie kogokolwiek. A od ręki, bez wychodzenia z domu, polecam: alko.fora.pl – mnóstwo rzetelnej wiedzy, popartej praktyką.

*


Nie wiem, jak masz na imię, ale dziękuję, że napisałaś.


czwartek, 20 grudnia 2018

189. na drugie mam: Nie-zdążę


To znaczy, na trzecie, gdyby trzymać się chronologii. 

Od pięciu lat codziennie rano zapisuję, ręcznie, trzy strony. Jakieś osiem miesięcy temu zauważyłam to po raz pierwszy. Powtarzające się słowa. A właściwie jedno, po kilka razy na stronie. Zdążę – nie-zdążę. Żebym zdążyła. Ale chyba nie zdążę. I jeszcze: dam radę czy nie dam? Zdążyć, oczywiście. Najpierw było: ej, nie możesz tak powtarzać, poszukaj synonimów. Ale weź, nie chce mi się. A potem, po kolejnych tygodniach: hej, czy to nie przesada? Czemu to ciągle powtarzasz?! I wreszcie: Psychiczna jesteś, nieogarnięta? Co jest, nerwica jakaś? Czy coś? 
Czy coś. Kompulsja o tym mówią bardziej naukowo. Ale czy nie wszystko jedno, jak nazywają? Co za różnica, i tak płytki oddech, zadyszka, spięcie mięśni, że nawet sen nie przynosi ulgi rozluźnienia, a pierwsza myśl, jeszcze przed otwarciem oczu: trzeba biec, zdążyć, bo bez biegu się nie uda, nie zdąży się. 

Drugie imię, bo wcześniej, było: Powinnam. Gdybym zebrała wszystkie moje powinności – te minione, teraźniejsze i przyszłe – nie byłoby mnie spod nich widać, zadusiłyby mnie. Niemal to zrobiły, prawdę mówiąc. Bo na tym świecie jest przeraźliwe mnóstwo rzeczy, które powinnam. Umieć, zrobić, wykonać, zadbać, zmienić. Mojego drugiego imienia przestałam używać wcześniej niż trzeciego, że niby taka bardziej świadoma jestem i nie ulegam szaleństwom dzikiej współczesności. Ale świat nie dał się oszukać tym naiwnym zabiegiem, semantyczną sztuczką. OK., mogę nie używać tego wyrazu, ale i tak mi nie odpuści, przekaże mi co do punkciku w moim specjalnym kajeciku z listami rzeczy do wykonania (pisałam już o moim hysiu na punkcie list i spisów?).  

Zmusiłam się. Siłą zakazałam używania w piśmie tego słowa. Tego, wiecie, którego nie mogę napisać, bo wiadomo… Gdy mi się wymknie – skreślam bez litości. A właściwie z litości nad sobą, nad tą biedaczką, co w przeciwnym razie będzie musiała zapieprzać jak nakręcona i po raz kolejny do dentysty, żeby wypełniał, bo przez sen wyzgrzytane, a potem i tak jakiś zawał czy inny wylewo-udar. Nie, nie, nie można tak. Nie obchodzi mnie.  

Ostatnio, kiedy mimo tych różnych zabiegów nie mogę sobie poradzić z moimi imionami, na ratunek przylatuje wersecik z dzieciństwa, który wtedy niewiele mówił, a teraz – zwłaszcza w swoim przedszkolnym kontekście – pobrzmiewa szczególnie trupio: wszak i tak zginiemy w zupie…

Więc nie szarp się, dzieciaku. Odpuść sobie. I tak ze wszystkim nie zdą… No… znaczy się, daruj sobie, po prostu. 


środa, 12 grudnia 2018

188. jak zostałam najsłynniejszą blogerką

O czym myślałam, gdy zaczynałam pisać blog, nie pamiętam. Namówił mnie znajomy. Musisz, naprawdę powinnaś, powtarzał tyle razy, że, już dobrze, myślę, niech nie dusi. Nie zastanawiałam się nad potencjalnymi czytelnikami, pisałam sobie. Z takim startem naprawdę możesz pisać, co chcesz, zwłaszcza jeśli nie masz świadomości, że czasem piszesz od rzeczy…

Kilka lat później czytelnicy byli już wyraźnie obecni w moim blogowym życiu. I wciąż szło mi dość łatwo – słowa nie sprawiały trudności, wokół, choć głównie we mnie, gdzie przecież rozgrywał się najważniejszy spektakl, działo się tak mocno, intensywnie, że tematów nie brakowało, a do tego to proste zabezpieczenie, otulina blogowego nicku, odcinającego mnie codzienną, prawdziwą od tej (też prawdziwej, lecz kruchej i niechętnej odsłanianiu) internetowej, trochę niematerialnej jednak, tak myślałam. Aż tu nagle… 

Siedzę na podwyższeniu, z ekipą filmową. Pada, powielane później w dziesiątkach miejsc: scenariusz powstał we współpracy najsłynniejszą polską blogerką piszącą o kobiecym piciu. 
Ciach! 


Czy nic już nie będzie takie samo? Co i jak trzeba teraz pisać, żeby doskoczyć? A raczej: czego nie pisać, żeby ocaleć? Czy przekreślić wszystko, co pisałam wcześniej jako nikt? (A więc myślisz, że jesteś kimś? Dobre sobie.) Starać się usunąć, choć w sieci rzeczy są nieusuwalne? Unieważnić to, co dziś może być naiwnym wystawianiem się, normalni ludzie przecież takich rzeczy nie piszą! To żenujące i niesmaczne. To znaczy, może takie być, nie pamiętam wszystkich słów. 

Miałam raz pokusę wprowadzenia korekty – gdy w moim myśleniu nastąpiła poważna zmiana (12 kroków ze sponsorem w akcji) i niektóre wcześniejsze posty naprawdę mnie zawstydzały. Ale to nie byłoby fair. Skoro ma być prawdziwie, to prawda jest właśnie taka, że kiedyś myślałam naiwnie, może głupio, czasem nieuczciwie, bez większego kontaktu z rzeczywistością, a później trochę sensowniej (taką, w każdym razie, mam nadzieję). Niczego wtedy nie zmieniłam, nie ukryłam. Obecne rozterki traktuję podobnie. Pamiętam, jak kiedyś stresowałam się przed każdą wypowiedzią, i ktoś mądrzejszy powiedział: Daj spokój, połowa ludzi w ogóle nie będzie cię słuchała, bo są tak skupieni na sobie, a reszta i tak zaraz zapomni. Nikt nie będzie roztrząsał tygodniami twoich słów. Nie??? Zawód, że nie jestem aż tak istotna, był tylko mignięciem wobec ogromnej ulgi, że nie muszę się aż tak napinać. To nie ma większego znaczenia. 

Niekiedy, wymiennie z najsłynniejszą polską blogerką pada określenie najlepszy blog o kobiecym alkoholizmie. O, to ożywia mnie znacznie bardziej i aż tak nie rozśmiesza. Nie można ze wszystkiego szydzić! Cóż, po prostu lepiej przylega do potrzeb mojego ego. Przecież zaczęłam pisać na serio dlatego, że poza jedynym („męskim”) blogiem mojego przyjaciela Meszuge, niczego sensownego i wartościowego nie znalazłam. Ponieważ nie zauważyłam, by realia znacząco się zmieniły i pojawiły się inne miejsca z rzeczowymi informacjami o alko-uzależnieniu, chyba nie mam co marudzić. Czas, gdy pisałam dla siebie, minął nieodwracalnie. Co z tego, że przestało być łatwo? Robota czeka. 





204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...