Od dziecka przyzwyczajona do myślenia i wymyślania, fantazjowania i wyobrażania sobie, do tworzenia alternatywnych zakończeń, a jak dobrze szło – zwykle szło – to i środków, i początków, nie potrafię przestać. Choć mnie to męczy, wręcz niszczy. Wiem, że powinnam się zatrzymać i że tylko ja mogę to zrobić. Wiem nawet, że to jest możliwe. Tylko jakoś… nie umiem.
W pierwszych długich miesiącach trzeźwienia borykałam się z nocnymi napadami myślobicia – istny huragan szalejących w mojej głowie słów i zdań. Doprowadzało mnie to na skraj wyczerpania, nie dawało żyć. Uratowała technika wycinania świata, likwidacji wszystkiego. Nakładałam na ten kłębiący się jazgot szarą mgłę, która tłumiła dźwięki i ruch. Potem wyobrażałam sobie szarą betonową ścianę i wpatrywałam się w nią długo przed zaśnięciem. Wreszcie tablice z cyframi, powoli przesuwające się przed moimi oczami – od 1 do 9 i z powrotem. W końcu udało im się zastąpić nie tylko wrzaski i natrętne myśli, ale nawet całe sekwencje zawsze fatalnych dla mnie wyobrażonych zdarzeń.
Mogę łatwo sobie wytłumaczyć, po co mi one były – miały hartować, przygotować grunt, zabezpieczyć, żeby aż tak nie bolało (skoro już raz przeżyłam to w myślach, a nawet w całym ciele, bo ono aktywnie w tym uczestniczyło, bolało i płakało, to będę przygotowana, już mnie nie zaskoczy, nie dotknie). Błąd! Zawsze zaskakiwało. Dotkliwie, podwójnie. I chyba na życzenie – bo niewywołane w przedsennej fantazji może nigdy by nie zaistniało. Miały jeszcze jedną funkcję, o której wtedy nie miałam pojęcia – nie dać mi żyć, nie pozwolić oddychać całą pojemnością płuc.
*