Czasem ktoś ci zada takie pytanie:
niby nic, niby prosta sprawa, niby ciebie tak bardzo nie dotyczy,
właściwie to pytanie dość ogólne jest, ale… jakoś tak
nieprzyjemnie się robi. Bo niby niewinne pytanie osadzające się
pylistym dźwiękiem wewnątrz głowy, jakoś tak nieprzyjemnie
drażni. I już po chwili wiesz, czemu drażni. Bo to bardzo wredne,
podstępne pytanie!
*
Nie lubię takich pytań, choć prawdę mówiąc
przynoszą mi najwięcej korzyści. Później, gdy się już z nimi
uporam, ułożę. Ale zanim to się stanie, zwyczajnie ich nie lubię.
Nie lubię widzieć, że nie jestem taka, jak sądziłam, jak sobie
mimo wszystko wyobrażałam, a nawet roiłam. Bo takie pytanie,
całkiem przy okazji, obnaża fakt, że te fragmenty myślenia o
sobie, to nic ponad rojenia właśnie.
Ale do rzeczy! Za co dokładnie nie
lubię kolegi, który zadał pytanie na jednym z forów, na
internetowej grupie dla alkoholików? Bo przez niego musiałam
przyznać, że jeszcze sporo mi brakuje do wizji
działaczki-współpracowniczki. Otwartej na ludzi. Rozumiejącej
ludzi. Lubiącej, a nawet kochającej ludzi. Naprawdę sporo.
Pytanie dotyczyło Tradycji Piątej,
choć tak naprawdę spraw dużo szerszych:
Czy mam z kimś wspólne
cele i czy potrafię działać w grupie?
Uch!?! W grupie… Ale po co zaraz w
grupie? Potrafię świetnie działać, jestem skuteczna, jestem
obrotna i kreatywna, ale… po co w to mieszać innych? Inni
komplikują, spowalniają, wypaczają, przeszkadzają, psują
wreszcie. Inni to kłopot. A ja się te kłopoty nauczyłam omijać
doskonale. Kiedyś, dawniej, już w dzieciństwie. A skoro coś
dobrze działa, to po co zmieniać?
No, tak, wiem dobrze po co, wiem, do
czego prowadzą samotne wycieczki alkoholika (alkoholiczki) o
wybujałych instynktach wszelakich! I wiem, że w pojedynkę mniej
mogę osiągnąć niż w grupie. I jeszcze przeczuwam, a czasem już
nawet czuję, że duchowa korzyść z działań wspólnych jest
większa niż z występów solowych.
Między egocentryczną egoistką a
otwartą na współpracę i ludzi społecznicą są przystanki
pośrednie. Na razie zatrzymałam się na przystanku mniej lub
bardziej bezinteresowne działania na rzecz innych są w porządku,
są w zasięgu moich możliwości. Ale póki co, wciąż łatwiej
robić mi coś „dla” niż „z”.
Tymczasem, ja mam się nauczyć nie
tylko działać (co też musiałam zrewidować, bo owszem, działałam,
tyle że czasem bezmyślnie, impulsywnie, bez planu i często bez
pozytywnych i zadowalających efektów), ale współdziałać. W
relacjach interpersonalnych zawsze coś mi szwankowało. A
najbardziej wtedy, gdy trzeba było coś rozwiązywać –
kolektywnie. Sama mogłam uratować świat. Ale dzielić się z
innymi troską, obowiązkami i triumfem (Tu cię mam!)???
Tak całkiem przy okazji zauważyłam,
że im głębszą z kimś osiągnę więź, tym większa gotowość
do rezygnacji z używania moich wad, forsowania moich najlepszych ze
wszystkich pomysłów czy stawania okoniem (czyli: A róbta se sami,
nie będę rzucać pereł przed wieprze). A jeśli do tego
wszystkiego jestem w stanie zobaczyć jakiś wspólny cel… tak, to
zdecydowanie zwiększa szanse na współpracę. Najważniejsze zatem,
żebym zechciała (żeby mi się chciało) podjąć wysiłek szukania
wspólnego celu – różnych, rozmaitych, w różnych wspólnotach
– wtedy współdziałanie będzie dużo prostsze.