piątek, 25 listopada 2022

203. dzięki Bogu za Wspólnotę Anonimowych Alkoholików


Nie jestem przesadnie religijna, a nawet chyba wcale, lecz ten graniczny sposób wyrażenia wdzięczności wydaje mi się najbardziej na miejscu w obliczu tego, co czuję. Mogę próbować wszystko spłycić, wyciszyć i strywializować, uważając ten wybuch uczuć za alkoholiczny wyskok – od bandy do bandy. Ale nie, nie będę spłaszczać, banalizować, racjonalizować, by tylko nie wypaść na egzaltowaną babę. W zasadzie mogę nawet na nią wypaść, co mi tam. 

Wypełnia mnie uczucie wdzięczności, że ja i inni, tak samo wydrenowani duchowo ludzie, mamy dostęp do czegoś, co ratuje nam życie, dzięki czemu nie musimy zdychać, ani ledwie egzystować, tylko – ośmielę się pociągnąć w tym entuzjastycznym, być może pretensjonalnym, tonie – żyć pełnią. 

Skąd te peany właśnie teraz? Bo znowu tego doświadczyłam. Po niełatwym dniu, w którym kilkukrotnie próbowałam postawić się na duchowe nogi, a wszystkie znane metody działały słabo lub wcale. 

Po mityngu, powiedzmy, że przypadkowe spotkanie w piekarnio-kawiarni. W małym gronie kilkorga AA. Po szybkiej kawie część towarzystwa się ulotniła, a ja zostałam – jakoś czułam, że należy zostać – z dwiema stosunkowo świeżymi osobami. Wydawały się zaopiekowane terapeutycznie, ale jeszcze nie programowo (ponieważ słuchają swoich terapeutów i czekają z rozpoczęciem programu do skończenia terapii), co nie znaczy, że nie potrzebujące rozmowy i jakiegoś potwierdzenia, że są w dobrym miejscu, a może też weryfikacji, podpowiedzi, odpowiedzi… 

Pamiętam to z początków i nie tylko początków mojej przygody z AA – przegadywane godziny, samo bycie ze sobą, z kimś trzeźwym, ale nie tak z natury trzeźwym, tylko z odzysku, kto wie, kto czuje i rozumie, komu nie trzeba tłumaczyć, przed kim nie trzeba udawać ani kluczyć. Takie prawdziwe braterstwo/siostrzeństwo. Porozumienie starszo-młodszych dzieciakowatych dusz. Bo wszyscy kiedyś byliśmy dzieciakami w AA. Pamiętacie to jeszcze? Te oczy szeroko otwarte, te pytania, może naiwne, chociaż chyba wcale nie, i wcale przy tym nienudne, choć odpowiedzi powtarzane setki razy, te opowieści, takie podobne, i to: mam tak samo, i to, i to też, te potakiwania, i cisza, wcale nie krępująca. Na herbacie po mityngu albo w samochodzie, w drodze na jakiś aowski wyjazd, albo w domu, po kominkach aowskich. 


Nie da się wrócić w tamto miejsce, gdy już się jest aowskim starszakiem, ale można przejrzeć się w oczach kolejnego „dzieciaka” z AA, który chłonie całym sobą i potrzebuje prostej rzeczy: żeby poświęcić mu trochę czasu, powiedzieć, że będzie dobrze, nawet jeśli czasami trudno, i opowiedzieć o swoich początkach, odpowiedzieć na pytania, jak sobie radzisz w tych wszystkich gorszych momentach. Tylko tyle. A potem można frunąć do domu i śpiewać dzięki Bogu za Wspólnotę AA, chociaż to niekoniecznie religijny akt strzelisty. Może to nawet coś więcej. Nadzieja, że czający się zimowy bagnisty smutek nie będzie tak straszny, gdy pod ręką jest kołderka Wspólnoty. Bo od kiedy coś się w środku przekręciło i wiadomo, że lepiej dawać niż brać, to nic tak naprawdę nie grozi. Żaden muł smutku, żadna magma nicości. No, chyba że szlag wszystko trafi, łącznie z pamięcią, to wtedy, proszę, przypomnijcie mi.  



204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...