Ostatnia smużka snu
ścigała się z budzikiem. Wstałam wzburzona, totalnie rozbita, z
zamętem w głowie i ciele. Tak, ciało doskonale wyrażało mój
stan. Nawet gdybym niczego nie pamiętała, jasno komunikowało, że
stało się coś złego. No, to szukam, cóż takiego się
zdarzyło.
Zdarzyło się oto, że
byłam w towarzystwie znajomej w studiu telewizyjnym czy radiowym.
Oprócz nas i prowadzącego był jeszcze jeden rozmówca. I nagle ta
znajoma zaczyna opowiadać jakieś bezsensowne rzeczy o AA, próbuję
oponować i prostować, ale ona miażdży mnie szyderczo mityngową zasadą: Nie przerywa się, prawda?! Krótkim
zdaniem usadza mnie na miejscu, choć fizycznie nie zdążyłam się
jeszcze poderwać, ośmiesza mnie i cała ideę. Przed tymi dwoma
mężczyznami, przed całym tłumem odbiorców pokazuje, że można
mnie nie szanować, nie liczyć się ze mną. Sucz jednak!
No dobra, tyle sen, ale
co to ma wspólnego z rzeczywistością? Otóż to. Ja wiem, że nic!
Może poza małą faktyczną niechęcią do znajomej, żalikiem, że jest, jaka jest, a nie taka, jak by było miło, snującą się
przez lata znajomości. Ja wiem, rozumem ogarniam, że nic, ale moje
ciało mówi coś innego. To wręcz niesamowite, jak bardzo moje
ciało jest w innej historii. Tu poranek, słońce, yerba, porywające
plany i zadania, a ono buzuje. Tłumaczę sobie i jemu: Ej, to nie
działo się naprawdę, wyluzuj, to tylko sen! Niby mnie słyszy, ale
za kwadrans znowu widzę, że złe. I oby nikt nie zadzwonił, nie
pojawił się w zasięgu, bo mu się oberwie za… za mój sen.
Po godzinie do dwóch
pacyfikuję się ostatecznie i stawiam do trzeźwego pionu, rysując
swoiste memento z tych wszystkich razów, gdy tłumaczyć i
pacyfikować nie mogłam, bo nawet nie miałam świadomości, co się
we mnie i ze mną odbywa, z tych wszystkich razów, gdy ruszałam w
świat hojnie rozdając każdej napotkanej osobie moje
niezadowolenie, naburmuszenie, złość, zohydzenie. Ach, te
wszystkie pomysły, że jestem panią swego życia – ja tu rządzę
i zarządzam...