poniedziałek, 31 października 2011

066. wytarte słowo

Przyjaźń to chyba najbardziej nadużywane we Wspólnocie AA słowo. No bo przychodzi ktoś pierwszy raz i słyszy: witamy nowego przyjaciela. Każdy tu jest przyjacielem. I jak ktoś świeży się tak tego nasłucha, to… no, ja bym czemuś takiemu za grosz nie wierzyła. Tym bardziej, że trafiają do wspólnoty ludzie całkiem z wyższych uczuć (do których przyjaźń wszak należy) odarci, nie tylko dlatego, że przepili już wszystko, nawet większą część duszy; nie, tacy chyba coraz rzadziej trafiają prosto na mityng, wcześniej są jakieś inne „ostatnie deski ratunku”, państwowe odwykówki, szpitale, coś, co łapie takiego beznadziejnego pijaka za całkowite wycieńczenie organizmu, cukrzycę, co się kończy ucięciem nogi, rozwalone serce, nerki, wątrobę, trzustkę, za padaczkę, bezdomność. Bo przecież ci na ostatnich nogach na specjalną terapię sami nie pójdą. Przychodzą inni, co nie potracili wszystkiego, co udają, że się nie boją, że są górą. Tacy jeszcze myślący, że dużo mogą, że ciągle kontrolują, że oni to wiedzą, jak wygląda prawdziwe życie i na czym polega, i że nikt im takich głodnych kawałków o czymkolwiek bezinteresownym wstawiać nie będzie. I takiemu, gdy zarzucisz go od razu tą bezkresną przyjaźnią, natychmiast zapali się ostrzegawcze światełko, że to jakieś grube oszustwo albo sekta, albo banda świrów.

*
Gdy na mityngu pojawia się temat przyjaźni, to zwykle jakoś tak banalnie, tendencyjnie, że tylu miałem przyjaciół do kieliszka, jak stawiałem, byłem kimś, a bez kasy, to nawet pies z kulawą nogą, takie nasze nobody knows you when you’re down and out. Ale można pójść dalej, głębiej, przyjrzeć się własnym przekonaniom. No, bo kto to taki, ten przyjaciel? Czy musi spełnić jakieś horrendalne warunki, by mógł się szczycić tym mianem? Bo wiadomo, że to on musi zasłużyć. Tak słyszę. I sama myślę, kto zdołałby się na moje warunki załapać i jakie te warunki właściwie są? Wyłapuję coś najważniejszego, co kiedyś zawsze narażało mnie na ogromne rozczarowanie i porażkę. Bo według mnie – dawno temu – przyjaciel musiał być tylko mój, wyłączny musiał być. Należeć do mnie, po prostu. Takie niedojrzałe pojmowanie, przez długie lata nieweryfikowane. Wybaczalne, gdy jest się dzieckiem, później wywołujące niedowierzanie, politowanie i chęć ucieczki. Z czasem minęło. Przyjaźń dopuszcza innych. Przyjaźń potrzebuje oddechu, nie trzyma na sznurku. Mogę pół roku nie mieć kontaktu, gdy tak życie się ułoży, a potem jeden telefon i ten czas bez siebie jakby nie istniał, jakbyśmy rozmawiali wczoraj.

*
A wymagania? Że musi być lojalny, wierny, zawsze pomóc, zawsze być. Nigdy, przenigdy nie odwrócić się ode mnie, nie odebrać swoich uczuć. (To słyszę na mityngu, to – być może – myślę nawet sama). Jakie to niedojrzałe, ile w tym alkoholicznym pojmowaniu świata egoizmu i egocentryzmu, infantylnych oczekiwań, życiowej filozofii Kalego… Bo co, jeśli przyjaciel ma sprawy ważniejsze, naprawdę ważniejsze, albo zwyczajnie nie umie unieść moich? Przecież to nie relacja jednostronna, nie jestem tylko biorcą, na bycie jamochłonem jestem już zbyt dojrzała. Wystarczy mi więc tylko odwrócić ramię mikroskopu i wziąć pod lupę siebie. Przystawić do mnie samej te wszystkie wymagania – przecież dla mojego przyjaciela ja też mam być przyjaciółką. Jakoś te roszczenia topnieją i nagle chciałabym być potraktowana zwyczajnie, po ludzku. 

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...