Chęć wywiązania się ze zobowiązania
doprowadza czasem do sytuacji absurdalnych. Żeby się wyrobić
muszę gnać do medytacji, a i sama medytacja powinna być sprawniej
i najlepiej szybciej przeprowadzona niż w spokojniejszych momentach.
Mogę się tylko z pobłażaniem pochylić nad własnym – okresowym
– pogubieniem. Dzięki rozmiarowi absurdu mogę też zobaczyć, że
odhaczanie czy zaliczanie medytacji to grube nieporozumienie. I trochę poprawić. Dopiero teraz zaczynam rozumieć zdanie, które
wielokrotnie słyszałam i za nic nie mogłam przyswoić: Zacznij,
a potem tylko poprawiaj. Dawniej nawet nie tykałam
rzeczy/sprawy, jeśli sukces nie był gwarantowany. Dlatego miałam
na koncie wyłącznie sukcesy łatwe i tanie albo wybitnie
przypadkowe. Teraz mogę zacząć jakkolwiek, nawet niedoskonale
(prawdę mówiąc, zwykle tak jest, choć w moim mniemaniu wciąż
bywam świetna i niedościgniona, a niezgrabny ruch nowicjusza
wprawia mnie w zdumienie i zawstydza, trochę pod publiczkę, jeśli
już zdecydowałam się na szczerość).
*
Po czterech tygodniach jest łatwiej.
Zmieniłam nieco kolejność porannych czynności – medytacja jest
trzecia albo i czwarta w kolejce ważnych spraw. Dzięki temu nie
zasypiam w trakcie, nie zsuwam się z mojej ławeczki ani nie męczę
się i nie marudzę, że już dłużej nie wytrzymam. Dwa razy
zdarzyło mi się skrócić medytację poranną o 5 minut (pozwoliłam
sobie zaspać, za długo się guzdrałam, a kolejny, nieodwołalny
punkt wypadał tak, że albo kwadrans medytacji albo… można by
mówić wyłącznie o medytacji późno popołudniowej.
Proponowana w książce, którą czytam
przy okazji eksperymentu „M”, i której fragment już tu
cytowałam, mantra Maranatha, bywa dla mnie kłopotliwa. Czasami.
Niektórzy zachwalali ją, podając jako główny argument fakt, że
brzmienie tego słowa nie budzi w nich żadnych konotacji, że ono
dla nich nic polskiego nie znaczy, po prostu jest.
Dla mnie to akurat główny argument przeciwko.
Szczególnie gdy mój sprawny i bardzo akuratny umysł potrzebuje
wyprostować, wyjaśnić i uporządkować cały świat i zamienia mi
mantrę Ma-ra-na-tha w marynatę. Nie
jest łatwo nawiązać kontakt z marynatą, nie jest wcale
łatwo skupić się na tym i tego pragnąć. Gdy słyszę marynatę
wiem, że odleciałam za daleko i całkiem nie w tym, co powinnam
kierunku. Niekiedy za mantrę przyjmuję bardziej swojskie i
naznaczone boskim w moim odczuciu klimatem słowo. I wtedy działa.