czwartek, 2 lutego 2012

073. śmierć, takie zwykłe coś

*
Umrzeć – tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.
Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.
Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.
Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków pisków na początek.
*
To mój ulubiony. Ulubienie rozdzierający. Tak coś planować, roztrząsać, tak się skupiać na czymś, czego już dawno nie ma, ale wcale się o tym nie wie. I tylko potem, jak już dotrze, myśleć, jaką się było idiotką. Ale w pewien sposób szczęśliwą, bo myślało się jeszcze, że coś można, że tamto jeszcze istnieje w mojej orbicie.
*
Wyszłam dziś na chwilę z mojego domowego szpitalika i od razu się nadziałam na czarne płachty gazet z wiadomością. Śmierć autorki rzeczy o śmierci to jak film o filmie. Był mi bliski ten sposób widzenia świata. W dzieciństwie niemal obsesyjnie myślałam o tym, że może jesteśmy jak marionetki pociągane za niewidzialne dla nas sznurki i sterowane gdzieś z góry przez innych, większych ludzi bogów. Albo że jesteśmy zawartością telewizora. Że odgrywamy jakiś program czy film. I wcale o tym nie wiemy. I może tak właśnie jest?

sobota, 28 stycznia 2012

072. przesunięcie

Umarła Babcia. Ta niby lepsza, od mieszkania w bloku i książek. (Tamta druga, od dobrych Niemców i złych Ruskich, nie żyje już prawie 15 lat; dziś poszłam sprawdzić na pomniku dokładną datę – chciałam przypomnieć sobie, co wtedy robiłam, dlaczego nie byłam na jej pogrzebie: bo uwikłana w uzależnienie i podwójne życie zajmowałam się wyłącznie sobą, nic poza mną samą dla mnie nie istniało).
Długo chorowała. Na niezrozumiałą dla mnie chorobę, która w moich oczach już kilka lat temu zamieniła ją w rodzaj mebla – chyba tylko w tak niedojrzały sposób umiałam sobie poradzić z tym, że tak bardzo się zmieniła, że to już zupełnie nie ona. Jakby wyfrunęła ze swojego ciała, a to co zostało, to tylko jakieś resztki nieporadnie próbujące naśladować dobrze znane dawniej gesty i czynności. Z mimiką i głosem już nie wychodziło. O komunikatach nie ma co mówić.
*
Pamiętam, jak w początkach choroby wyjeżdżała do sanatorium. Moja Babcia, dawniej sanatoryjna flama, prawdziwa caryca Ciechocinków i Busków, co to z każdego turnusu przywoziła zachwyconego absztyfikanta, który miesiącami zwoził później dary: litry miodu z własnej pasieki, lniane obrusy w sceny łowieckie, pęta kiełbasy z dzika, no i wódeczkę, była przed tym ostatnim wyjazdem zagubiona jak mała dziewczynka. Niepewnie wyciągała z segmentu na wysoki połysk swoje tekstylne skarby, bluzki, sukienki, sweterki, halki, które pamiętałam sprzed dwudziestu lat. Nie umiała ich nawet ułożyć w walizce. 
*
Taką dziewczynką została już do końca. W białej bluzce, szarej sukience i czarnych lakierkach wyglądała jak zasuszona uczennica. Nie bałam się jej (jestem przecież dorosła). Byłam ciekawa (czego się wstydzę). Potem to wszystko, razem z Babcią znalazło się w małej brązowej skrzyneczce.
Nie wiem, czy nie mam uczuć czy też gdzieś je schowałam. A może tak właśnie mam i to jest prawidłowe. Tego samego dnia obejrzałam film, było tam zdanie: czasem rozpaczamy, bo wydaje nam się, że coś straciliśmy, a to tylko zostało przesunięte…

czwartek, 19 stycznia 2012

071. pożytki z pożyteczności

Coś mi dziś odbiło. Wróciłam z Opola przesiąknięta jakimiś rewolucyjnymi nowościami, no i mnie poniosło. Wprawdzie idea pożyteczności fascynuje mnie od jakiegoś już czasu (mniej więcej od wypadku, czyli zdecydowanie fizycznej i bardzo bolesnej prezentacji, kto tu rządzi i kieruje, a właściwie, że tym kimś nie jestem ja; choć chyba trochę wcześniej zaczęło mi świtać w przeżartym egoizmem umyśle, że nie jestem na tym świecie wyłącznie dla własnej przyjemności oraz że ten świat nie istnieje tylko po to, by spełniać moje zachcianki; że powody są inne), ale ostatnio idea ta staje się coraz bardziej klarowna. I coraz bardziej pociągająca. Na tyle, że o niej głośno mówię. Deklaruję. Tuż za tym, że dostałam nadzieję na nowe życie, że Kroki 3 – 9 to konkretne rzeczy do zrobienia, w konkretnym czasie, a nie że w nieskończoność i „daj czas czasowi”, że do końca życia i na co dzień to mam Kroki 10 i 11, i oczywiście Krok 12. Właśnie tu o tym byciu pożytecznym człowiekiem. Ale szerzej, przecież nie tylko w AA.
*
No i słyszę zaraz potem, w następnej wypowiedzi (przecież wiadomo, że na mityngu nie ocenia się i nie komentuje żadnych wypowiedzi), deklarację całkowicie przeciwną. Słyszę człowieka, który mówi, że on właśnie nie zamierza być pożyteczny, że musi teraz dbać tylko o siebie, bo jest najważniejszy, bo jak o siebie nie zadba, to o nikogo, że zdrowy egoizm musi byćŻe zdrowy egoizm!
Słyszę te słowa, z zażenowania nie wiem co zrobić z oczami, przemykam nimi po ścianach. Naprzeciwko mnie krzyż z Chrystusem (jak większość mityngów i ten odbywa się w jakiejś salce przyparafialnej), i choć nie jestem szczególnie religijna nagle przelatuje myśl: a co, gdyby Ten Człowiek wyznawał zdrowy egoizm? 
*
Ale co ja tam wiem? Lepiej szybko zejść na ziemię. Skoro już nagadałam o tej potrzebie bycia pożyteczną, o mojej nowej fascynującej idei, pora przekuć ją w działanie. Po mityngu zaczynam zbierać szklanki, żeby umyć. Osoba, która cierpi na zdrowy egoizm wyrywa swoją szklankę – potrafi przecież zadbać sama o siebie. A ja przypominam sobie siebie sprzed kilku lat. Jakieś wakacje, ja z przyjaciółką i jej kilkuletnim dzieckiem. Pakujemy się na piknik. Ich torba, moja torba. Nie pamiętam dokładnie sceny, tylko jej słowa: jesteś taka akuratna, taka asertywna, tak dbasz o swoje granice i swoją niezależność i samodzielność, byle nie musieć czego dla kogoś zrobić, byle nie musieć się dzielić. No właśnie. Niczego nie potrzebuję. Jestem niezależna. Wy bądźcie tacy sami. I też niczego ode mnie nie oczekujcie.
Nie twierdzę, że tak nagle się przebudziłam duchowo. Może to po prostu prozaiczny lęk przed niedołężnością, zwyczajna zimna kalkulacja? W końcu od tych wakacji minęło z dziesięć lat, zdążyłam doświadczyć czym jest nieporadność, niemożność, bezsilność. I że inni są mi nieodzowni. Mogę wprawdzie w nieskończoność powtarzać moje dziecinne nie potrzebuję, ale… Bóg jednak przywrócił mi już porcję zdrowego rozsądku i wiem, że to nieprawda.

niedziela, 8 stycznia 2012

070. nowy rzeczy porządek

Będąc Wszechmocną Potęgą, zaspokajał nasze potrzeby, pod warunkiem, że pozostawaliśmy w bliskiej z Nim łączności i wypełnialiśmy właściwie nasze obowiązki wobec Niego.
(Anonimowi Alkoholicy, str. 53)
Kiedy czytałam to po raz pierwszy, uważnie, ze zrozumieniem, strasznie się jeżyłam i buntowałam. Znowu jakieś obowiązki? Czyli że co, stworzył mnie po to, żeby mieć robotnika, kukłę jakąś? To ja już nie mam tu nic do powiedzenia? I co, dostanę marchewkę dopiero gdy zrobię co mi każe?! To ja nie potrzebuję! (Tekst „nie potrzebuję” towarzyszy mi od dziecka i jest jednym z największych kłamstw, jakim posługuję się – choć teraz już coraz rzadziej – niemal dla siebie niezauważenie, prawie na co dzień.)
A teraz, zaledwie kilka miesięcy później od tej lektury, ale po odpowiednim nastawieniu i przestawieniu (nie będę udawać, że stało się to „samo z siebie”, zrobił to pewien człowiek, któremu ufam, wcale nie bezinwazyjnie, raczej metodą kręgarza nastawiającego pogięty kręgosłup) myślę – a skąd pomysł, że jestem na tym świecie za darmo? Skąd pomysł, że jestem tylko dla siebie, najważniejsza i to cały świat ma mi się podporządkować. Bo ja jestem. Bo JA jestem! Nie wspomnę, ile w tym pychy (nie ma potrzeby komentować), ale… jaka byłam (ciągle jestem, a tych miejsc do zmiany, do nastawienie pokrzywionych kosteczek jest jeszcze mnóstwo) w tym podejściu śmieszna. Tragicznie śmieszna. Przecież prowadziło mnie to do ruiny, a na pewno do pogłębiającej się frustracji. Bo jak tu być zadowoloną, spełnioną, szczęśliwą, gdy okoliczności wcale nie układają się według reguł – moich reguł. Reguł, które uznałam za najświętsze, za pierwotne i wcale nie miałam zamiaru im się przyjrzeć, przewietrzyć, może podważyć. Jasne, było mi z tym wygodnie – litować się nad sobą, wierzgać i kopać, że Los/Bóg/Opatrzność tak niesprawiedliwie ze mną postępuje. Miałam realne korzyści. I ciągle jeszcze mam – z całą masą innych przekonań, które służą utrzymywaniu mnie w złudnym poczuciu bycia pępkiem świata.
*
Przez całe życie byłam dzieckiem. Bycie wszystkim, centrum, jest dla dziecięctwa stanem normalnym. W moim życiu nie było naturalnego etapu dorastania, wychodzenia z tego mitu. Nikt mnie nie nauczył, nie pokazał – nie było czasu i możliwości. Ale teraz, zamiast grać bezbronną ofiarę niedojrzałych rodziców i niesprzyjających okoliczności, mogę i muszę wreszcie sama się tym zająć. Wyjść z emocjonalnego niemowlęctwa. Jestem dorosłą kobietą. Mam rozum, i to całkiem sprawny (choć jeszcze nie całkiem zdrowy). Mam też wolę, którą wiem, że mogę ustawić w korzystnym dla mojego rozwoju kierunku. Nie mam już za to wytłumaczenia dla mojej bierności i dla pozostawania w stanie nieświadomego rozkosznego gaworzenia. Bo świadomość też już mam.

niedziela, 4 grudnia 2011

069. chcę być psem

Pamiętam jedną taką rozmowę, na pewno nie pierwszą z gatunku, ale pierwszą dokładnie zapamiętaną. Może dlatego, że z kimś wtedy ważnym? Albo że w takim momencie życia? Bo zaraz na początku niepicia, gdy tyle nowych istotnych rzeczy dobijało się do świadomości, było tam wciskane na siłę.
Wtedy to pragnienie wyraziło się w zazdrości wobec operatora porzuconej na nocny odpoczynek koparki. Ten ktoś powiedział: chciałbym tak jak ten gość, robić swoją nudną robotę i nie zastanawiać się nad sensem świata (choć przecież nie miał pojęcia, co ten gość ma w głowie i sercu).
*
Moja tęsknota za brakiem świadomości, niewiedzą, niemyśleniem jest taka śmieszna. Taka bez sensu, taka niemożliwa. Rozczulająca. Jestem przecież starsza i mądrzejsza, a mimo to się pieszczę jak dziecko:
ja: boję się
a: teraz?
ja: zawsze
a: czego?
ja: mówić kocham
i kochać
a: wiem
nawet piosenkę piękną napisałaś
masz coś ważnego w zamian
…świadomość siebie i wolę poznawania siebie i zmiany
ja: wolałabym się nie bać, kochać i nie mieć świadomości
a: jak pies
ja: tak, jak pies!!!
a: ale był grzech pierworodny i nie ma powrotu do psięcości

sobota, 3 grudnia 2011

068. człowiek w zagrożeniu

Od kilku dni budzę się rano przerażona. Słowo „przygnębienie” już dawno straciło aktualność. Jeszcze z zamkniętymi oczyma wymacuję ręką rzeczywistość. I zastanawiam się: dlaczego właściwie jest mi tak podle. I czego tak się boję. W ciągu godziny, dwóch udaje mi się jakoś stanąć na nogi, choć panika i bezradność rzucają się na mnie jeszcze kilkakrotnie w ciągu dnia. Między atakami działam, zmuszam się do tego, może dlatego całkiem nie wariuję (tym razem to nie metafora), choć wolę nie myśleć, że taka choroba jest w zasięgu ręki (kto bierze pod uwagę, że rak płuc przydarzy się właśnie jemu, przecież palą miliony?).

*
Czytam Wielką Księgę (napisaną w 1939 roku przez współzałożyciela AA Billa Wilsona książkę o zdrowieniu z alkoholizmu; jej tytuł – Anonimowi Alkoholicy – posłużył za nazwę całego ruchu) i nie mogę się nadziwić, że opis totalnego bankructwa na każdym, ale najbardziej na duchowym i emocjonalnym poziomie, człowieka w czasie największego alkoholicznego kryzysu (tuż przed końcem picia – bo musi już przestać, inaczej umrze, zwariuje albo stoczy się na dno den – i tuż po zaprzestaniu) tak dokładnie pasuje do mojego stanu. Mojego stanu po ponad 12 latach od ostatniego kieliszka.

*
Rano pragnienie ulgi jest przepotężne. Nie żeby wycinający z rzeczywistości płyn, nie, dla mnie to już  za mało (na szczęście; podobnie myślę o innych odcinających czucie i myślenie substancjach i czynnościach). Ale żeby tak wdrapać się komuś na kolana, Tatusiowi jakiemuś, Bogu Staremu, którego tak właśnie kiedyś sobie wyobrażałam i traktowałam, wtulić się i zniknąć w bezpiecznych rodzicielskich ramionach, na jakiś czas się rozpłynąć… To też szybko mija – już wiem, że tymczasowa ulga nic nie zmieni. Może dlatego nie trwonię czasu i sił na poszukiwanie tanich rozwiązań. Tylko co teraz?
No więc czytam tę Wielką Księgę i co jakiś czas trafiam na zdanie, które daje mi nadzieję. I to wystarczy. Bo tam jest o tym wszystkim, co ja teraz czuję. I jak z tego wyjść. A ja muszę, bo inaczej… bo inaczej to wszytko nie ma sensu.

wtorek, 15 listopada 2011

067. jeszcze nie wiem, co się stało

Jeszcze nie wiem. Nawet faktów wszystkich nie ogarniam. To wiem, powiedzieli mi, że tak się zdarza, że nie jestem wyjątkowa. Ale mi przecież zdarzyło się pierwszy raz. Niech się pani cieszy, mogło być gorzej, mówią. A ja się nie cieszę, jeszcze nie czuję. Nie dotarło do mnie. Że żyję. Tamci żyją. Jest dobrze.

*
Tylu ludzi okazało mi dzisiaj pomoc, wsparcie, nawet obcy jacyś na tej ulicy, a co dopiero ci bliscy, co zostawili swoje sprawy i przyjechali. Tak chyba się robi, ja pewnie też… ale dziś widzę tylko, że oni, dla mnie.

*
Jeszcze nie wiem, po co to było. Może po nic, ale ja, po swojemu, doszukuję się sensu. Więcej pokory? Więcej wdzięczności? Mały prztyczek, tylko guz niewielki – niech się pani cieszy, mogło być… – żeby się ocknąć? Jeszcze nie wiem.

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...