niedziela, 10 czerwca 2012

079. rzeczywistość czarnej dziury

Napisałam wczoraj do W. Opisałam – z dużym wysiłkiem przekraczania wstydu – kawałek pejzażu, w którym tkwię (a może raczej – który widzę), naprawdę gówniany kawałek. Odpisał: To nie jest rzeczywistość. Tej nie znaszPowiało matriksem, ale wiało nim już wcześniej… Właśnie wizja matriksu podkarmiła lęki.
Przypomniały mi się początki trzeźwienia, terapia i opowieści o tunelowym myśleniu. I jeszcze o nawrocie i konieczności wcześniejszego przygotowania drogi awaryjnej – przepisu, co mam robić na wypadek wystąpienia. Bo gdy tunelowe myślenie się pojawia, nie ma już miejsca na racjonalne argumenty. Stajesz się nieprzemakalny. Nie potrafisz jasno myśleć, łączyć faktów, wyciągać wniosków. Możesz tylko, jak maszyna,  wykonywać kolejne punkty przepisu. O ile ockniesz się dostatecznie wcześnie, by jeszcze móc ruszyć ręką.
*
No więc mogę skorzystać z tej analogii. Jedyne, co dziś muszę przyjąć, to że moja wizja nie jest prawdą. To wytwór mojej wyobraźni, podsyconej najgłębszymi lękami, to jest rzeczywistość czarnej dziury, mojej prywatnej, najprywatniejszej, która zna mnie na wylot i wie, gdzie i z jaką siłą uderzyć. Szykowała się i sposobiła już od dłuższego czasu, podsuwała pod oczy te kawałki, które jej pasowały, ukrywała inne, zaprzeczające jej tezie. A ja to wszystko łykałam bez protestów. Dlaczego?
Zaczęło mnie to zastanawiać i chyba wpadłam na trop. To nie jest przyjemny trop, stawia mnie i to wszystko w mniej jasnym i ciepłym świetle, niż bym sobie życzyła. Bo rzecz w tym, że… czarna dziura jest mną. I niekoniecznie to ja robię, co ona każe. Obawiam się, że może być dokładnie na odwrót. 

wtorek, 5 czerwca 2012

078. bezpowrotnie utracona niewrażliwość

Podobno – tak piszą w podstawowej literaturze AA, czyli 12×12 (czyli książce Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji) – jeśli jeden alkoholik opowie drugiemu o istocie choroby alkoholowej, to ten drugi, choćby bardzo się starał zapomnieć albo minimalizować, a może dyskredytować te opowieści, nigdy już nie będzie miał przyjemności z picia. Bezpowrotnie zostaje mu bowiem odebrany komfort używania alkoholu. Rzecz identyczna spotkała mnie (i nie tylko mnie, bo już zdążyłam tu i ówdzie o tym usłyszeć) po zrobieniu Kroków Czwartego i Piątego. W sposób raptowny i dotkliwy został mi odebrany komfort używania wad charakteru. Niestety, już nie dla mnie wynaturzone reakcje, manipulacje, nieuczciwość i reszta zachowań, którym przyjrzałam się dokładnie chwilę wcześniej. Mój system wczesnego ostrzegania przed niewygodą sumienia został nastrojony, a wręcz podkręcony na wysoką częstotliwość i nie ma szans na oszustwo, mydlenie oczu i ślizganie się po powierzchni: racjonalizowanie, umniejszanie, relatywizowanie. Niewrażliwość została stracona bezpowrotnie…
*
Jadę sobie kilka dni temu moim małym samochodzikiem, przede mną z zatoczki zaraz będzie się gramolił autobus, sygnalizuję więc zamiar zmiany pasa, żebym nie musiała zwalniać czy się zatrzymywać. Czasu i miejsca jest wystarczająco sporo, by się nie napinać. Tymczasem kierowca z tyłu, z pasa, na który chcę wjechać, natychmiast po moim znaku zaczyna przyspieszać – nie chce mnie dziad wpuścić! Więc używam mojej wady charakteru, a raczej wypuszczam ją na świat, oddaje jej ster i – już wspólnie – wymuszamy na nim to miejsce. Bo co? Mnie nie wpuści?! Oczywiście trąbi (jakbym miała inny samochód, nie taki mały i śmieszny, na przykład mój poprzedni, to by tak bardzo nie trąbił – jestem przekonana, ale sensowności tego przekonania wolałabym teraz nie udowadniać). A gdy dojeżdżamy do świateł, staje na pasie obok i trąbi znowu. Ostentacyjnie nie patrzę na tego trąbiącego furiata. Włączam radio i udaję, że nie wiem, o co chodzi. Tylko… że cały dzień mam potem zmarnowany. Widzę, co dokładnie zrobiłam i że było to zupełnie bez sensu. Wciskanie się na siłę, ale też ignorowanie jego złości. Brak mojej reakcji (wystarczyło przeprosić, ale jeszcze wtedy moja wada trzymała mnie na smyczy). Czuję się z tym strasznie. Wstydzę się! Facet pewnie już nie pamięta o jakiejś kretynce w głupim samochodziku, ale ja męczę się okropnie. I po co mi to było?
*
W taki oto sposób przekonuję się, że używanie wad, wszystkie moje głupie zachowania, po prostu mi się nie opłacają. Koszt jest zbyt duży. I nie chodzi tu wcale o wielkie słowa i dążenie do świętości. To kwestia zwykłej ekonomii. I tyle.

niedziela, 27 maja 2012

077. terror szybkiej ulgi


Już w pierwszych dniach maja, po kolejnym mityngowym pytaniu o poczucie ulgi po wyznaniu Piątego Kroku, zaczęłam się nerwowo wiercić wewnątrz siebie. Wiercić w poczuciu zaniepokojenia, że coś przegapiłam albo niewłaściwie zrozumiałam lub źle wykonałam. (Już wcześniej, przy pracy nad tym krokiem zastanawiały i nieco martwiły mnie zasłyszane gdzieś aowskie mądrości i sugestie, jakoby krok ten musiał łączyć się z wyciągnięciem na światło dzienne najohydniejszych postępków, najgłębiej skrywanych, najwstydliwszych tajemnic – skąd miałam je wziąć? A może coś ukrywam tak głęboko, że nawet przed samą sobą?). Krok Piąty miałam „świeżo zaliczony”,  a mimo to nie mogłam się odnaleźć w tym pytaniu: czy odczułeś ulgę? od czego zostałeś wyzwolony/uwolniony?
*
Zaczęłam myśleć. Zaczęłam pytać! I po pierwsze zrozumiałam, że zaufanie to mogę mieć do odczuć i opowieści ludzi, którzy zadanie wykonali (ja, mój sponsor, znajomi alkoholicy na Programie), a nie do tych, którzy o nim fantazjują i teoretyzują, po drugie, że owo legendarne poczucie ulgi to coś znacznie szerszego i ogólniejszego (zwłaszcza w specyficznym języku aowców, czyli anonimowych alkoholików), co wskazuje nasz (alkoholików) podstawowy problem/troskę/centrum zainteresowań/punkt szczytowy w hierarchii życiowych celów. Bo oprócz tego, że jako alkoholiczka byłam uzależniona od alkoholu, przede wszystkim byłam uzależniona od uczucia ulgi! Usłyszałam niedawno, że alkoholik to taki ktoś, kto ulgę potrafi wycisnąć nawet z kamienia. Na pewno więc nie jest dla niego żadnym problemem takie przemodelowanie rzeczywistości, by po wielkim napięciu nadszedł moment odprężenia, a wraz z nim w pełni zasłużona nagroda (nie tylko alkoholik tak działa; nagrodą jest nie tylko szklanka wódki – nie jestem dziś w nastroju do delikatnych pieszczot i rączek w małdrzyk, nie będę się rozdrabniać! – równie dobrze nagradzają kolejnych pięć batoników i tyleż hamburgerów, jakaś rozsądna dawka miłych pigułeczek, kolejka Black Jacka, trzy numerki z samym sobą, pięć nowiutkich par butów…). Czyli: żeby zasłużyć na nagrodę muszę zorganizować sobie to napięcie, spiętrzenie trudności, stres, paniczny lęk. Proste? Dla mnie bomba! Naprawdę, nie ma w promieniu 100, ba, 300! km bardziej dzielnej, zorganizowanej i, nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu, genialnej autorki, niż ja po oddaniu 8 tekstów, na napisanie których miałam… tydzień (oczywiście, wcześniej wszystko tak ustawiłam, choć niekoniecznie z ordynarną premedytacją, żeby czasu było mało, a najlepiej jeszcze wcisnąć w ten tydzień ze trzy wizyty w urzędach i dwa ważne spotkania). Po wysłaniu ostatniego zlecenia jestem lekka jak piórko, jestem mistrzem, jestem królową! Nie muszę nawet pić!
*
Ale wracając do Piątego Kroku i rzekomej ulgi po – w moim przypadku nie było to nic spektakularnego. Może dlatego, że większość „tajemnic” i tych strasznych rzeczy, które popełniłam w moim życiu (choć przecież to nie je wyjawiam w Piątym Kroku), opowiedziałam już wcześniej co najmniej jednej osobie. Nie miałam większego problemu, by się nimi dzielić ze sponsorem. Nie bolała mnie też istota moich błędów – zarazem istota Piątego Kroku.
Nie było specjalnej ulgi. Była satysfakcja z pokonania kolejnego etapu. Zmalał lęk przed odrzuceniem, ale to był dopiero początek. Nieco później – jako super bonus – przyszła odwaga przyznania się do siebie. I tak, bycie sobą, bez konieczności udawania, to prawdziwa ulga! Tyle że to chyba już inny temat.

wtorek, 13 marca 2012

076. czasem coś usłyszę

Poszłam na niedzielny spacer. Taki pół-wypoczynkowy, w stuprocentowo wypoczynkowej miejscowości. Szłam szybko, bo w celach kondycyjnych miało być. Przechodziłam koło kościoła z wystawionym z boku pomnikiem – wielkim srebrno lśniącym Jezusem, co to mógłby naśladować tego z Rio albo nawet ze Świebodzina. Nie chciałam za bardzo myśleć na ten temat. Spacerować chciałam. Kondycji nabierać. Nagle słyszę z głośnika: po co jest wola boska? Ton, którego nie lubię, ambonalny. Więc idę dalej, ale jakoś wolniej. Bo coś mnie w środku spowalnia, zainteresowane, jak ten wyniosły ton odpowie na swoje własne pytanie. Wola Boga jest po to, by nam się lepiej żyło. Żeby było nam wszystkim bezpieczniej poruszać się w społeczeństwie.

*

Wola Boga jako dar i pomoc. Nie jako jarzmo. Tak łatwo się z tym dziś zgodziłam, a przecież nie zawsze tak było. Walczyłam, broniłam się zaciekle, próbowałam zachować przyczółek niezależności, jakieś kontroli nad moim życiem, chociaż jej pozór. Bo nie wierzyłam, że to dla mnie. Bo nie ufałam, że dla mojego dobra i pożytku. Bo sobie wyobrażałam, że to musi być czymś wbrew mnie. Że na pewno mnie złamie. Dlaczego miałam się do tego pchać? Czemu miałam wsłuchiwać się w Jego wolę – o ile w ogóle jestem w stanie coś nowego, specjalnie dla mnie powiedzianego, usłyszeć – skoro to by oznaczało konieczność pożegnania się z moimi (fajnymi lub nie, mądrymi albo niekoniecznie) pomysłami na siebie? Ale nie tylko. Oznaczałoby wystawienie się na działanie nieznanej i – tak sądziłam – niekoniecznie przychylnej mi Siły. Bo że ta Siła istnieje nie miałam wątpliwości. I że czegoś chce – też nie. Myślałam tylko infantylnie, że jeśli będę cichutko, poprzemykam pod murami, poudaję, że mnie nie ma – uda się opóźnić koniec swobodnego, prywatnego, może biernego, może bezcelowego, ale mojego życia sobie.
Od jakiegoś czasu już się nie boję, nie dyskutuję, nie ukrywam się. Już nawet nie myślę, co może mi się przydarzyć. Po prostu jestem. Każdy dzień zaczynam od powierzenia się i prośby, żeby mną kierował po swojemu. I wiem, że na razie jest w tym jeszcze bezmyślność i bierność, ale teraz się z tym godzę.

* 

Wola Boga jest po to, by nam się lepiej żyło. Żeby było nam wszystkim bezpieczniej poruszać się w społeczeństwie.
Tym razem nie słyszę w tych słowach manipulacji, nie widzę w nich pułapki. Odkąd sama tego doświadczam zmniejszyła się moja podejrzliwość.
Gdybym usłyszała to w moich kręgach, pewnie nawet bym nie zauważyła. Ale że jakiś ksiądz katolicki zahaczył o Pierwszą Tradycję*…  Celność tej z pozoru banalnej myśli mi zaimponowała. Zatrzymałam się, by posłuchać jeszcze, ale nagle pojawiły się jakieś trzaski, przejechał z szumem samochód, a schodzić zboczem do środka kościoła nie miałam ochoty. Może nie chciałam się rozczarować rozwinięciem kazania (nieufność do głębokiego humanizmu kleru katolickiego mam wciąż silną). A może właśnie to miałam usłyszeć?

To pewien skrót myślowy: wszystko, co dotyczy wspólnego dobra nas, ludzi albo jeszcze szerzej – planety, Wszechświata, wkładam do worka z napisem Pierwsza Tradycja. Ci, którzy wiedzą o co chodzi, łapią w lot.

środa, 15 lutego 2012

075. reguły i ja

Zasady, przepisy, reguły, prawa, tradycje, normy, zarządzenia, instrukcje, zwyczaje… Już w dzieciństwie uznałam, że nadają się tylko do jednego. Podpalić i opluć. Albo odwrotnie. Wszystkie, które mi akurat nie pasują. Nie przemyślałam wprawdzie, co w przypadku, gdyby któraś czy któreś z nich, w tym momencie wygodne dla mnie, okazały się już kiedyś oplute i spalone. Ale przecież dzieci o tym nie myślą, ludzie z infantylną mentalnością również. Z moim, jakże żałosnym poziomem przekory i buntu (które miejscami przybierały postać śmiertelnie niebezpiecznej, a na pewno szkodliwej dla mnie samowoli), każdy jeden zbiór zasad i praw odbierałam jako zamach na moją… hm, wtedy myślałam, że wolność.
*
Czy normalność polega na tym, że wiem i rozumiem, że te zasady i przepisy są również dla mnie? Dla mojej wygody? Kiedy ich przestrzegam mogę czuć się bezpieczniej, i spokojniej. Jeśli nie przebiegam na czerwonym świetle przez jezdnię, nie jeżdżę bez biletu, nie kradnę w pracy, nie parkuję na zakazie postoju, nie migam się przed skarbówką, nie zdradzam męża, nie kłamię – mam spokój. Nikt mnie nie przyłapie, bo jestem w porządku. Nie muszę rozglądać się na wszystkie strony, kombinować, ukrywać. Odpada ogromny ciężar kontroli siebie i otoczenia (jak ogromny, wie tylko ten, kto to kiedykolwiek robił, a potem przestał i poczuł różnicę). Ale zasady są „dla mnie” również z innego powodu – chronią moje otoczenie przed moim egoizmem i egocentryzmem. Bo smutna prawda jest taka, że czasem tylko strach ratował mnie przed popełnieniem wykroczenia, a moich bliskich przed konsekwencjami mojej samowoli.
*
Wymyśliłam sobie kiedyś (smutny to był pomysł i kosztował mnie – i niestety innych – naprawdę dużo), że jestem wyjątkowa! A zatem reguły i prawa mnie nie dotyczą. W każdym razie nie w takim zakresie jak zwykłych ludzi. Jak mogę bez walki poddać się temu, co zapędza ludzi do kieratu? Przecież ja jestem inna. Może oni to lubią, może muszą, ja – nie! Nie przyszło mi do głowy, że choć z czegoś tam zapewne rezygnują, to jednak korzyści mają dużo większe. I na pewno nie chciałam zobaczyć i przyznać, że koszty mojej niby-wolności są niewspółmiernie wysokie w stosunku do zysków.
Wiem że to banał i bardzo żałuję, że nie chce mi się ubierać tej prostej obserwacji w wyrafinowaną formę. Ci, którzy już to mają i tak wiedzą, o co chodzi. Pozostali i tak nie chwycą, nawet gdybym się wysiliła na olśniewająco głęboką metaforę.

niedziela, 12 lutego 2012

074. zapotrzebowanie na iluzję

Kiedy rok temu po raz kolejny zabrałam się za Przebudzenie de Mello, wszystko mi się w miarę układało (poprzednie próby lektury kończyły się zwykle po jednej stronie – żadna myśl nie była w stanie zaczepić się na idealnie gładkiej powierzchni uśpionego umysłu). Tym razem naprawdę cieszyłam się, że dociera do mnie. I myślałam, że jestem na dobrej drodze. A nawet, że kroczę nią dziarsko i jestem już co najmniej w połowie. Nie byłam! To prawda, ruszyłam z mojego wygodnego, zalatującego stęchlizną błotka, ale to ciągle było przedszkole. Ciągle chciałam tylko poprawy, ulgi, żeby ktoś naprawił mi popsute zabawki. Myślałam, że jestem zaawansowana w procesie przebudzenia, bo zawsze lubię o sobie myśleć, że jestem w czymś lepsza, że się wyróżniam, że ja już to mam! Jednak nawet dziś, po roku nowych działań w tym kierunku, wciąż przebudzona nie jestem.
*
Ale proces ruszył, to się dzieje. Dostrzegam prawa i zależności, których kiedyś widzieć nie chciałam, bo burzyły moje wyobrażenia o świecie. Bo ja przecież miałam własną wizję świata i uparcie się jej trzymałam. Zrobiłabym wszystko (i niekiedy faktycznie robiłam), byle tylko ten mój pokraczny, nieprawdopodobny twór jakoś istniał. Broniłam go, bo przecież ja byłam w środku i nie mogłam pozwolić, żeby zawalił mi się na głowę. Tyle, że im bliżej było mi do realnej rzeczywistości (poznałam ludzi, którzy – do znudzenia niemal – w rzeczywistość mnie wpychali; a ja tym razem nie uciekam, przeciwnie, trzymam się ich pazurami, bo już poczułam czym to pachnie), tym wyraźniejsza stawała się iluzja, tym bardziej mój alternatywny twór rozłaził się w szwach.  
*
Jeszcze nie wiem, dlaczego spada mi zapotrzebowanie na iluzję – być może prawdziwa rzeczywistość nie jest taka zła, a może po prostu nie chcę być już dłużej kretynką, która siedząc w gnojówce upiera się, że to luksusowy basen, trzeba tylko znaleźć kogoś, kto troszkę tu posprząta, puści muzyczkę, przyniesie drinki z palemką. Fascynujące jest dla mnie to, że do tej prawdziwej rzeczywistości strasznie mnie ciągnie. Jestem ciekawa, jak to jest – widzieć świat prawdziwy, widzieć świat, tak jak inni ludzie (bo chyba są ludzie, którzy porzucili swoje iluzje albo nigdy ich nie musieli tworzyć?). A może jest tak, że mój worek z napisem rzeczywistość ma ograniczoną pojemność, i jeśli wkładam tam coś nowego, to to stare musi wypaść, zwłaszcza, jeśli z tym nowym się kłóci?

czwartek, 2 lutego 2012

073. śmierć, takie zwykłe coś

*
Umrzeć – tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.
Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.
Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.
Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków pisków na początek.
*
To mój ulubiony. Ulubienie rozdzierający. Tak coś planować, roztrząsać, tak się skupiać na czymś, czego już dawno nie ma, ale wcale się o tym nie wie. I tylko potem, jak już dotrze, myśleć, jaką się było idiotką. Ale w pewien sposób szczęśliwą, bo myślało się jeszcze, że coś można, że tamto jeszcze istnieje w mojej orbicie.
*
Wyszłam dziś na chwilę z mojego domowego szpitalika i od razu się nadziałam na czarne płachty gazet z wiadomością. Śmierć autorki rzeczy o śmierci to jak film o filmie. Był mi bliski ten sposób widzenia świata. W dzieciństwie niemal obsesyjnie myślałam o tym, że może jesteśmy jak marionetki pociągane za niewidzialne dla nas sznurki i sterowane gdzieś z góry przez innych, większych ludzi bogów. Albo że jesteśmy zawartością telewizora. Że odgrywamy jakiś program czy film. I wcale o tym nie wiemy. I może tak właśnie jest?

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...