środa, 4 grudnia 2013

113. musisz siebie pokochać!

Musisz najpierw siebie pokochać! Musisz być dla siebie dobry, odnaleźć i przytulić swoje wewnętrzne dziecko, zająć się nim. Kochanie siebie jest najważniejsze, to klucz. Pokochaj siebie, a wszystko inne się ułoży! Takie i inne w tym duchu komunikaty słyszałam od terapeutów, psychologów, ale też ich pacjentów oraz uczestników mityngów AA, i prawdę mówiąc wciąż zdarza mi się słyszeć, tym razem już od ofiar tego magicznego zaklęcia. Jest ci źle? Życie się wokół sypie? Widocznie za mało siebie kochasz! Co trzeba zrobić, żeby siebie pokochać? Kupić sobie coś ładnego, coś dobrego. Zapalić świeczuszki i kadzidełka. Przygotować aromatyczną kąpiel. Wreszcie – codziennie rano i wieczorem mówić do lustra: kocham cię! Czy ja podle szydzę z tej metody? Bynajmniej. Przeszłam wszystkie jej stopnie, łącznie z tym nieszczęsnym lustrem. Efekt był, nie wykręcam się, nie przekłamuję wyników doświadczenia. Mniej więcej taki, jak z czteroletnią dziewczynką, która po założeniu szpilek mamy i wymalowaniu się czerwoną pomadką staje się  prawdziwą kobietą.  
Może to i racja, słuszna w dodatku, że żeby dobrze funkcjonować w świecie i być użytecznym, a co za tym idzie czerpać satysfakcję z życia, trzeba najpierw siebie kochać. Tyle że namawianie do tego alkoholików (a sądzę, że generalnie ludzi uzależnionych, czy też z takimi mających zbyt blisko do czynienia, lub w inny jeszcze sposób przekręconych) wydaje mi się nieporozumieniem. Po pierwsze, alkoholik ma wykoślawioną hierarchię wartości, a i same wartości są zwykle jedynie pustymi hasłami, za którymi nic nie stoi, do których nie wiadomo jak doskoczyć, do których zwyczajnie nie ma sił doskoczyć. Nie ma więc pojęcia, co znaczy kochać (choć to akurat okazuje się zagadką dla większości ludzi). Po drugie, uwięziony pomiędzy czarno-białym postrzeganiem świata i siebie, nie jest w stanie przyłożyć realnych ram do swoich zachowań i postaw. W jednej sekundzie jest geniuszem, chwilę później nikim, ostatnim dnem. Cudownym dzieckiem i zerem. Miłość może być w takich ramach jedynie egoistycznym zaklepywaniem niskiego poczucia wartości. Im większe oderwanie od rzeczywistości, tym bardziej egoistyczne robienie sobie dobrze. Powiedzieć alkoholikowi: Pokochaj siebie! ma w sobie sporą dawkę okrucieństwa. Musisz pokochać siebie. Ale to jest poza moimi możliwościami! No, cóż, trudno, twoja sprawa, może nie jesteś gotowy, bardzo nam przykro, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby ci pomóc, ale ty widać tego nie chcesz zrobić, nie chcesz skorzystać z naszych rad… To okrucieństwo dotyka też bliskich alkoholika, który mimo wszystko jednak zechce spróbować siebie pokochać na swój własny sposób. I nie ma co się czepiać, przecież robi to również dla rodziny! Jeśli on będzie szczęśliwy, to i im będzie lepiej, prawda?

*


Pamiętam pierwszą konfrontację z ludźmi trzeźwiej ode mnie myślącymi, również w tym temacie. Ktoś rzucił tekst o kochaniu siebie, a chwilę później rozległy się szydercze – jak mi się zdawało – komentarze. Obraziłam się na nich. Strasznie się obraziłam. Ponieważ to byli mężczyźni, natychmiast wytłumaczyłam sobie, że to gruboskórne tłumoki, które nie mają pojęcia o takich subtelnościach, jak sprawy ducha. Jeden z nich zadał sobie trud zestrojenia definicji. Długo rozmawialiśmy o tym, co dla każdego z nas znaczy „kochać siebie”. Od tamtej rozmowy minęło kilkanaście miesięcy, przez które dorosłam do moich własnych, świetnie dopasowanych szpilek i czerwonej pomadki. Pokochanie siebie naprawdę niewiele miało wspólnego z mało przekonującymi deklaracjami, wygłaszanymi do lustra ściszonym z zażenowania głosem. Pokochanie siebie nie było przede wszystkim celem samym w sobie, było efektem… ubocznym w dodatku, pewnych konkretnych działań. Aha, i żeby zbliżyć się do istoty rzeczy (mając w pamięci i na względzie całkowite pokręcenie pojęć, zwłaszcza z zakresu uczuć wyższych) nie nazwałabym tego „kochaniem siebie”. Już prędzej szacunkiem do siebie, troską o siebie. A i „siebie” rozumiem na kilku płaszczyznach: duchowej, cielesnej, społecznej. Kocham, szanuję i troszczę się o siebie, więc zachowuję się z godnością, jestem jednoznaczna, dotrzymuję słowa, nie palę i nie szkodzę na dziesięć kolejnych sposobów swojemu zdrowiu, dokonuję bardziej przemyślanych wyborów w kwestii dysponowania własnym czasem – nie marnuję go na mało wartościowe sprawy, filmy, książki, spotkania. Kocham siebie, więc mówię nie w sytuacjach, w których kiedyś moje tak wynikało wyłącznie ze strachu. Miłość to wierność, odpowiedzialność, wiara, zaufanie i troska. Dopóki myliła mi się z romansem i namiętnością, dopóty to terapeutyczne zaklęcie nie miało sensu i nie mogło otworzyć żadnych drzwi. 

niedziela, 1 grudnia 2013

112. anonimowi atrakcyjni

Nasze oddziaływanie na zewnątrz opiera się na przyciąganiu, a nie na reklamowaniu; musimy zawsze zachowywać osobistą anonimowość wobec prasy, radia i filmu. Tradycja Jedenasta AA

A w wersji rozszerzonej: Nasze stosunki ze społeczeństwem powinny opierać się na zasadzie osobistej anonimowości. Uważamy, że AA powinno unikać sensacyjnej reklamy. Nasze nazwiska i zdjęcia jako członków AA nie powinny być rozpowszechnione w radiu, w prasie, filmie lub telewizji. Nasze oddziaływanie na zewnątrz powinno opierać się na przyciąganiu a nie na reklamowaniu. Nigdy nie możemy sami siebie zachwalać. Uważamy, że lepiej będzie, gdy będą nas polecać nasi przyjaciele.

Dawno temu usłyszałam zdanie: Trzeźwienie musi się opłacać! Było dla mnie tak samo rewolucyjne jak: Czy korzystam z całej oferty AA? „Oferta”, „opłacalność”?! To brzmi tak… konsumpcyjnie, tak handlowo, a gdzie ta cała duchowość, którą podobno naszpikowany jest Program? Były to jeszcze czasy, gdy moje stare przekonania życiowe hulały na całego i zupełnie zaciemniały mi obraz rzeczywistości, blokując normalne, zdrowe myślenie i funkcjonowanie. Czemu wspominam o opłacalności i ofercie właśnie w tym miejscu? Ano dlatego, że Jedenasta Tradycja dotyczy takiego sformułowania oferty Anonimowych Alkoholików, by była w stanie zainteresować i przytrzymać tych, którzy do AA dopiero trafią. Sprawić, że AA będzie atrakcyjne, jednak nie w sensacyjny sposób. Czym przyciągniemy nowicjuszy do naszej wspólnoty? Makabrycznymi piciorysami? Smutkami i problemami? Poklepywaniem po plecach i powtarzaniem: Fajnie, że jesteś; po prostu tu przychodź, będzie lepiej? Czytaniem całych litanii pseudoduchowych tekstów i płomieniem świecy? Sekciarskimi hasłami, że trzeźwieć można tylko tak i tak, a każdy inny sposób to prosta droga do picia, choćby na sucho? A może obietnicami łatwego życia? Opowieściami, że teraz jest świetnie, nieporównywalnie, po prostu dzień do nocy – tyle że jakoś trudno o konkretne przykłady tych zmian. Bombastyczne wyznania, emocjonalne fajerwerki oczywiście robią wrażenie, a przede wszystkim szum, ale czyż nie są taką samą nadmuchaną reklamą, jak wyznania z cyklu: Żyje mi się świetnie, mam teraz kupę hajsu, który zamiast na wódę mogę przepuszczać na ciuchy i gadżety, a na trzeźwo wyrywam ładniejsze laski niż po pijaku? Jest różnica między komunikatami: AA ma sposób na fajne łatwe życie tanim kosztem – bo tu nic nie trzeba robić; chłopie, to jest AA, tu nic nie musisz! oraz: My w AA mamy sposób na trzeźwe sensowne i pożyteczne życie. I warto mieć świadomość, który komunikat jest bliższy Jedenastej Tradycji (i że to nie zawsze oznacza łatwiejszy i bardziej pociągający przekaz).


 *

Czemu właściwie nie mielibyśmy się reklamować? Pamiętam powiedzenie: Czegoś, co jest dobre, nie trzeba zachwalać. Oraz pewne przekonanie: natrętne zachwalanie samego siebie budzi niechęć i podejrzliwość. Czuję, wiem, że reklama ma w sobie coś pokrętnego. Choć nie raz sama poddałam się jej sile, to tyle samo mam przykładów na to, że to poddanie albo miało w sobie coś z hipnozy, albo oparte było na moich nierealistycznych oczekiwaniach i braku kontaktu z rzeczywistością, choćby niezgodą z realiami, prawami fizyki, natury czy ekonomii. Rzęsy okazywały się nie tak długie i wywinięte, jak przekonywała supermodelka, proszek nie prał sam, a ta świetna lokata w banku… no, lepiej nie wspominać, ile kosztowało kurczowe trzymanie się reklamowego sloganu i pominięcie zdania napisanego drobnym maczkiem na dole strony. Właśnie dlatego reklama kojarzy mi się z czymś nie do końca prawdziwym, szczerym i uczciwym. Z drugiej strony dawne hasło: Dobre sprzeda się samo, dziś, z racji nadmiaru „dóbr”, nie jest takie oczywiste. Nie sprzeda się, jeśli nikt o tym dobrym nie będzie wiedział. Zatem reklama nie, ale rzetelna informacja już tak – to jest kierunek, jaki dla AA wyznacza Tradycja Jedenasta.


 *


Przez długie lata byłam przekonana, że ta Tradycja, szczególnie jej druga część, nie dotyczy mnie i nigdy nie będzie. Nie dlatego, że świat mediów był ode mnie zbyt oddalony (prawdę mówiąc, sama w jakimś stopniu go tworzyłam). Raczej dlatego, że nigdy, przenigdy nie przyznałabym się „wielkiemu światu”, że mam cokolwiek wspólnego z chorobą alkoholową. Ktoś szalony musiał wymyślić, że chciałabym się podczepić pod AA i czerpać jakiekolwiek korzyści z dobrego imienia Wspólnoty. Po pierwsze, nie widziałam niczego pozytywnego i pociągającego w Anonimowych Alkoholikach, niczego, co mogłoby budzić czyjś podziw – zatem ten punkt, według mojej ówczesnej świadomości, był absurdem. Po drugie, uważałam, że uzależnienie, a także wychodzenie z niego, dyskwalifikują mnie (lub mogą) jako obywatela pierwszej kategorii (a żadna inna mnie nie interesowała, tylko pierwsza mogła zetrzeć moje niskie poczucie wartości). Ale czasy, a przede wszystkim moja świadomość się zmieniły, a obydwie moje postawy i moje sądy uległy odwróceniu. Wprawdzie nadal nie mam pomysłu, by podwieszać się pod AA, ale już jak najbardziej widzę, że to ja – w pewnych warunkach, np. puszczając w ruch moje wady charakteru – mogłabym zaszkodzić dobremu wizerunkowi Wspólnoty, a nie odwrotnie. I że to przed moimi postawami Tradycja Jedenasta chroni Wspólnotę AA (a przy okazji także mnie samą).


*

To, co rzuciło mi się w oczy już na samym początku uczestnictwa w życiu polskiego AA, i co chyba najbardziej mnie interesowało, to była kwestia tej mitycznej anonimowości. Czytałam rozstawione na mityngowych stołach kartki z hasłami rodem z terapeutycznych grup: Kogo tu zobaczysz, co tu usłyszysz, niech zostanie w tej sali. Były ważne. Miały mnie chronić. Mnie! Trzęsłam się, że spotkam tam kogoś znajomego. Nie bardzo pomagała czyjaś delikatna sugestia, że ten ktoś, jeżeli już by się nawet pojawił, to raczej z tego samego powodu, co ja. Nie działało, bo w moim pojęciu on mógł być alkoholikiem, ale ja?! W końcu mi przeszło, choć niestety nie zbiegło się to z automatycznym zrozumieniem istoty anonimowości. Wciąż pobrzmiewały atrakcyjne nuty konspiracji (dziś wiem, że chodziło o wstyd, brak akceptacji moich ograniczeń i rzeczywistości oraz utrzymanie jakże wygodnej dla mnie – znowu dla mnie – sytuacji, gdy nikt nic pewnego o mnie nie będzie wiedział, nie będzie w stanie mnie zweryfikować, skonfrontować moich mityngowych opowieści z faktami i moim życiem w realu, poza AA).


*

Zatem, o co chodzi z tą całą anonimowością? Bo chyba musi być ważna, skoro cała wspólnota ma to słowo w swojej nazwie. Dość łatwo orzec, kiedy anonimowości zabraknie – szczególnie na poziomie mediów. Ale problemem jest nie tylko złamanie anonimowości przez publiczne połączenie dwóch faktów – przynależności do AA oraz mojego nazwiska lub wizerunku. Być może nawet większym jest jej… nadmiar. W książce „Doktor Bob i dobrzy weterani” znaleźć można dokładne wyjaśnienie, precyzyjne wytyczenie granic AA-owskiej anonimowości: Ponieważ nasza Tradycja dotycząca anonimowości wyraźnie wytycza poziom graniczny, dla każdego, kto zna angielski, musi być oczywiste, że zachowanie anonimowości na jakimkolwiek innym poziomie jest pogwałceniem tej Tradycji. Uczestnik AA, który ukrywa swoją tożsamość przed innym uczestnikiem Wspólnoty, podając jedynie swoje imię, łamie tę Tradycję tak samo, jak ten uczestnik Wspólnoty, który pozwala, aby jego nazwisko ukazało się w prasie w powiązaniu ze sprawami odnoszącymi się do AA. Ten pierwszy zachowuje swoja anonimowość powyżej poziomu prasy, radia i filmu; ten drugi zachowuje swoją anonimowość poniżej poziomu prasy, radia i filmu – podczas gdy Tradycja ta postuluje, abyśmy zachowywali anonimowość na poziomie kontaktów z prasą, radiem i filmem. Bill W. też miał swoje zdanie na ten temat: W niektórych grupach AA zasada anonimowości jest doprowadzona do absurdu. Członkowie tak kiepsko się ze sobą komunikują, że nie znają nawet swoich nazwisk ani nie wiedzą, gdzie kto mieszka. Przypomina to komórkę konspiracyjną („Jak to widzi Bill”, str. 241). Jesteśmy Wspólnotą Anonimowych Alkoholików, a nie Anonimową Wspólnotą Alkoholików.


 *

Pewnego razu, tuż po inwenturze grupy, a więc rozważaniach na temat tego, jak grupa AA realizuje swój główny cel – pomoc cierpiącym alkoholikom w wyzdrowieniu z alkoholizmu, byłam świadkiem szczerze zaniepokojonego pytania jednego z uczestników tego spotkania: Jeśli wyjdziemy na zewnątrz, żeby dotrzeć do tych cierpiących alkoholików, to przecież zrujnujemy naszą osobistą anonimowość… Słuszna uwaga, dość logiczna, tyle że… odrobinę absurdalne wydaje się poświęcenie czyjegoś zdrowia i życia dla indywidualnego bezpieczeństwa, a raczej dobrego samopoczucia. 

Czemu więc, skoro już wiadomo, że nie wygodnictwu i utrzymywaniu pijanej fikcji (nikt nic nie wiedział o moim piciu i nie wie o niepiciu – alkoholik? To nie o mnie!), ma służyć osobista anonimowość alkoholików w AA? A na przykład temu, żebym nie karmiła swojej próżności tym, że jako anonimowa alkoholiczka Anka Kowalska* udzieliłam wywiadu lokalnej gazecie lub stacji telewizyjnej, a potem czerpała profity (emocjonalne, ale nie tylko) z tego wystąpienia, z mojej ewentualnej popularności i – kto wie czy nie – lepszości od innych alkoholików, których do telewizji nie chcieli. Ale dużo bardziej szkodliwe dla wspólnoty i oczywiście tych, którzy mogą dzięki niej przestać cierpieć, może być to, że przedstawię się jako członek wspólnoty, naopowiadam niezwykłych historii, i… stanę się dla osób spoza AA jej przedstawicielem, dowodem na skuteczność AA albo jej brak. Szczególnie niebezpieczne, jeśli moje własne życie, zachowania i postawy pozostawiają wiele do życzenia. Kiedy nie są czymś, co warto by naśladować, gdy nie nastąpiły zmiany, o jakie warto by było zabiegać. Niezwykle sugestywnie brzmi dla mnie ta Tradycja w pigułce: O AA mówić, gdy pytają. Żyć tak, żeby pytali.


 *Anna Kowalska to przykładowe, prawdopodobnie jedno z najpopularniejszych imion i nazwisk polskich. 

środa, 6 listopada 2013

111. myślę, więc nie muszę mówić

Anonimowi Alkoholicy nie zajmują stanowiska wobec problemów spoza ich wspólnoty, ażeby imię AA nie zostało nigdy uwikłane w publiczne polemiki. Tradycja Dziesiąta AA

 Tradycja Dziesiąta AA wydaje się być najprostszą i najbardziej jasną ze wszystkich Dwunastu Tradycji, szczególnie w jej dłuższej wersji: Żadna grupa ani żaden członek AA nie powinni nigdy wyrażać swoich opinii na temat kontrowersyjnych spraw spoza wspólnoty, a w szczególności na temat polityki, ustawodawstwa alkoholowego lub sekt religijnych, w taki sposób, który mógłby sugerować, że jest to opinia AA. Grupy Anonimowych Alkoholików nie walczą z nikim, a w tego rodzaju sprawach w ogóle nie wyrażają swoich opinii.
AA ma jeden główny cel – nieść posłanie alkoholikowi, który wciąż jeszcze cierpi – i to na niego powinniśmy wydatkować całą naszą energię (bo działalność na tym polu ratuje życie nam i innym cierpiącym jeszcze alkoholikom). Historia z Towarzystwem imienia Waszyngtona, które straciło zdolność pomagania ludziom uzależnionym od alkoholu, rozproszywszy się w innych, mimo że chlubnych, akcjach, a przede wszystkim uwikławszy w potyczki o sprawy ze zdrowieniem z choroby alkoholowej nie mające niczego wspólnego, stała się dla AA ważną lekcją. W Tradycji Dziesiątej nie chodzi jednak wyłącznie o trwonienie sił. Wypowiadając się w jakiejkolwiek kontrowersyjnej sprawie publicznej: politycznej, religijnej, społecznej, stając po którejkolwiek ze stron, sugerując, że „u nas w AA” tak właśnie się myśli, zamykamy drogę tym, którzy mogą potrzebować naszej pomocy, ale mają inne poglądy od tych, jakoby oficjalnych. Osoby spoza AA nie muszą wiedzieć i najczęściej nie mają pojęcia, że w AA nie ma żadnego oficjalnego stanowiska w żadnej sprawie, nawet w kwestii trzeźwienia i Programu AA (bo nawet tu mówi się raczej o sugestiach, potencjale, o doświadczeniu większości, niż o gwarancjach i „jedynie słusznej prawdzie”). Nie mamy – jako Wspólnota – monopolu na trzeźwienie/leczenie z alkoholizmu, a co dopiero mówić o innych sprawach?


* 

Czy wygłaszanie autorytatywnym tonem przekonań o nieskuteczności rozmaitych metod czy wręcz obśmiewanie ich przyciągnie do AA nowych uczestników, czy może raczej odwrotnie? Może warto, żebym przypomniała sobie, jakie wrażenie na mnie robiły podobne wypowiedzi: im bardziej ktoś szydził z danej opcji, tym ja mniej byłam chętna na skorzystanie z tej, którą reprezentował – wszak przekora jest jedną z cech dobrze znanych prawdopodobnie większości alkoholików. Jeśli pamiętam, że ja mogę się mylić, mogę się rozwijać i zmieniać poglądy, to czy faktycznie ma sens agresywne upieranie się przy moich wizjach? Ale nawet jeśli miałabym taką ochotę i takie zapędy, Tradycja Dziesiąta sugeruje, żebym owe przekonania głosiła we własnym imieniu, a nie całej Wspólnoty. Co do siebie samej mogę mieć rozmaite pomysły, nawet takie, które zrujnują moją reputację, zniechęcą do mnie ludzi, ale nie wolno mi tego samego robić ze wspólnotą – jakąkolwiek zresztą. Moja wolność kończy się wszak tam, gdzie zaczyna się wolność innego człowieka. Czy mam prawo zawstydzać moje dziecko awanturując się w restauracji albo wygłaszając w jego szkole, na zebraniach, czy w towarzystwie jego kolegów kontrowersyjne poglądy? Czy ono aby na pewno musi ponosić koszty moich kaznodziejskich zapędów albo zwyczajnej chęci udowadniania wszystkim moich racji? 

*

Z jakiegoś powodu na spotkaniach AA nie rozmawiamy na tematy kontrowersyjne i zapalne – to po pierwsze niczemu nie służy, po drugie, odciąga uwagę od spraw najważniejszych, po trzecie, burzy spokój, wprowadza napięcia w relacje, rodzi urazy. Takie podejście więcej ma jednak wspólnego z Tradycją Pierwszą i dbaniem o jedność wspólnoty, mimo że nie jesteśmy w AA wcale wolni od pragnienia dochodzenia własnych racji.Ostatnie zdanie dłuższej wersji tej tradycji przypomina mi zdanie z Wielkiej Księgi, dotyczące Dziesiątego Kroku: Przestaliśmy walczyć z kimkolwiek i czymkolwiek, nawet z alkoholem, jako że odzyskaliśmy już rozsądek i poczucie umiaru. Jeśli w moim życiu jestem na tym etapie, to istnieje szansa, że i Dziesiątej Tradycji AA bez problemu dochowam. Bo skoro nie mam już przymusu udowadniania jakichkolwiek racji, skoro nie walczę już prywatnie, to po cóż miałabym to robić ze sztandarem AA w ręku? 

środa, 16 października 2013

110. test na dojrzałość

Podczas jednej z moich lektur (tym razem zupełnie nieprzypadkowych) natrafiłam na bardzo ciekawy zestaw zachowań, cechujących osobę dojrzałą emocjonalnie. Osoba taka:

1. Potrafi przyjąć pełną odpowiedzialność za własne uczynki i decyzje, nie obwiniając innych wówczas, kiedy rezultaty ich nie są dla niej pomyślne.
2. Stara się zachować spokój w sytuacjach nieoczekiwanych, a jednocześnie potrafi rozwiązywać w sposób rozsądny powstałe problemy.
3. Nie reaguje wrogo na krytykę, ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, że krytyka może zawierać pożyteczne dla niej wskazówki. 
4. Potrafi cierpliwie wysłuchać opinii innych osób, a wówczas kiedy są one odmienne od jej własnych, nie ucieka się do wrogich argumentów bądź agresji.
5. Nie traci panowania nad sobą i nie wybucha gniewem z powodu mało istotnych wydarzeń.
6. Zdaje sobie sprawę z tego, że litość i użalanie się nad sobą są bezsensowne, ponieważ wiążą się z przerzucaniem winy za własne braki i niepowodzenia na innych.
7. Rozumie, że konieczna jest cierpliwość, kiedy rozwiązywanie problemów wymaga długiego czasu, ma także świadomość, że musi dostosowywać się do możliwości innych ludzi.
8. Potrafi przegrywać, a ze stratą umie pogodzić się bez narzekania.
9. Nie martwi się bez potrzeby tym, na co nie ma wpływu i czego nie jest w stanie zmienić.
10. Nie przechwala się ani nie stawia siebie za przykład, natomiast kiedy zasługuje na pochwałę, przyjmuje ją z wdzięcznością, bez fałszywego wstydu.
11. Ponieważ wyrosła już z małostkowej zazdrości, cieszy się osiągnięciami innych ludzi i chwali je z głębi serca.
12. Nie jest drobiazgowa i nie krytykuje ludzi, którzy postępują wbrew jej własnym przekonaniom.
13. Stara się mieć rozsądny plan działania i usiłuje go realizować w możliwie najlepszy sposób, nie działa natomiast pod wpływem chwili, bez należytego rozpoznania sytuacji.
14. Ma świadomość, że jest częścią całej ludzkości, że inni ludzie mają jej wiele do zaoferowania i że sama ma obowiązek dzielenia się dobrem, jakie posiada.
15. Korzysta ze złotej zasady, która mówi: postępuj w stosunku do innych tak, jakbyś chciał(a), aby inni postępowali w stosunku do ciebie.
Uzależnienia. Geneza, terapia, powrót do zdrowia, Bohdan T. Woronowicz

*

Od razu sobie pomyślałam, że taka lista może się przydać jako test na emocjonalną dojrzałość. Wystarczy przy każdym zdaniu, twierdzeniu, opisie postawić pytanie – czy ja tak mam? No, ja nie mam tak całkiem… Ale jakiż to wspaniały przepis, instrukcja postępowania, coś, do czego warto dążyć. 

Zdaję sobie sprawę, że ktoś kto dojrzały nie jest, nie będzie w stanie uczciwie, a więc zgodnie z rzeczywistością odpowiedzieć na te pytania. O tym, że jest się dojrzałym, wie się niejako post factum, po przejściu tej magicznej granicy (przez lata dla mnie nieosiągalnej), a może raczej – granic, bo przecież dojrzewanie to nie jest jednorazowy wyczyn. Przypomina mi to trochę zabawną, mimo wszystko, historię z początków mojego wczesnego małżeństwa. Mięliśmy dwa albumy – wersję dla niej i dla niego – które miały rozwijać nasze małżeńskie życie erotyczne. Choć nie wszystko nam wychodziło, bawiliśmy się z nimi naprawdę dobrze. Na końcu każdej książki był test, mający nam uświadomić, na jakim jesteśmy poziomie erotycznego rozwoju, czyli mówiąc wprost  jakimi jesteśmy kochankami. Byliśmy świetni! Mimo że fakty zdawały się sugerować coś innego. Ale to test w książce był dokumentem, potwierdzeniem, glejtem, a nie jakieś tam „fakty”. Zliczając do kupy nasz wiek, przekraczaliśmy ledwie 40., byliśmy też swoimi pierwszymi partnerami seksualnymi, a mimo to wydawało nam się, ba, byliśmy niemal przekonani, że jesteśmy mistrzami świata w ars amandi. Jak było naprawdę pokazała niedługa przyszłość. Choć ściślej rzecz biorąc – dopiero moje doświadczenia, wynikające zapewne przede wszystkim z trwającego wciąż procesu fizycznego dojrzewania, na przestrzeni kolejnych kilkunastu lat. Ale w tamtym momencie, gdy rozwiązywaliśmy nasze testy, w tamtym miejscu, na naszej miękkiej zielonej kanapie, nie byłam w stanie widzieć inaczej. Po prostu, pewne rzeczy są do pojęcia dopiero wtedy, gdy już je przeżyjesz. Widzę to coraz wyraźniej, może dlatego, że z powodu wieku zgarniam doświadczenia jak żółte liście z trawnika. 

wtorek, 1 października 2013

109. kto tu jest dla kogo?

Anonimowi Alkoholicy nie powinni nigdy stać się organizacją; dopuszcza się jednak tworzenie służb i komisji bezpośrednio odpowiedzialnych wobec tych, którym służą. Tradycja 9 AA

Co takiego, jakie cechy ma przeciętna organizacja, od czego odżegnuje się AA? W książce Anonimowi Alkoholicy wkraczają w dojrzałość wymieniono kilka takich elementów: warunki członkostwa, środki dyscyplinarne wobec swoich członków, presja, aby zapewnić poszanowanie własnych reguł, obdarzanie niektórych członków władzą, aby utrzymywali pozostałych w posłuchu oraz karali, a nawet wyrzucali opornych. Władza, hierarchia, regulaminy są esencją organizacji. Tak jest wszędzie. Wszędzie, poza Wspólnotą AA. W AA nie ma niczego, co działałoby jak zarząd. Nawet BSK czy GSO, ani żadna komisja nie może wydać żadnego polecenia jakiemukolwiek członkowi AA… Dlaczego? Bo nas – alkoholików – nie da się do niczego zmusić! Jak zaobserwowało wielu psychiatrów, przekora jest rzucającą się w oczy cechą znacznej części alkoholików (12x12, s.33). Im bardziej ktoś będzie próbował, tym bardziej to się nie uda… Każdy uczestnik AA może przyjąć radę lub sugestię ze strony bardziej doświadczonych członków, ale z pewnością nie będzie przyjmował poleceń czy rozkazów” (AA wkraczają w dojrzałość, s.155).
Brak zasad? Regulaminów? Środków dyscyplinujących? Czyż to nie raj dla zbuntowanych, niepokornych, niedojrzałych alkoholików? Czy w takich warunkach całkowitej „samowolki” AA miałaby szansę przetrwać choć rok? Jak bez zasad i reguł może funkcjonować tak duży organizm? Na całym świecie! A jednak może. Bo mimo braku regulaminów nie może być mowy o „samowolce”. Brak środków dyscyplinujących oznacza po prostu, że to ja sama jestem odpowiedzialna za moje zachowanie. Nie ma dyscypliny z zewnątrz. Ja mam ją mieć w sobie. Jak dojrzały człowiek. Sama, na każdym kroku, wtedy gdy potrzeba, gdy moje wady próbują przejąć ster, muszę się dyscyplinować. Rzecz trudna – szczególnie dla niepokornej „z natury” alkoholiczki – ale jakże przy tym rozwijająca ducha i siłę charakteru! Wprawdzie mierzę się jednocześnie z moimi kolejnymi wadami – czasem trudno żyć i postępować w sposób, jaki sobie założyłam, zgodnie z pewnymi wartościami, podczas gdy inni (zwłaszcza jeśli robi to większość) tego nie robią i, jak się wydaje, nie ponoszą konsekwencji… Bo przecież nikt ich (a to oznacza, że mnie również) nie może wykluczyć ze Wspólnoty AA ani nałożyć żadnych sankcji (bo niby kto miałby to robić?).
Ale to właśnie konsekwencje – realne, a nie potencjalne groźby – stoją na straży porządku w AA. Konsekwencje jakie każdy pojedynczy alkoholik, a także każda grupa ponoszą, jeśli postanowią działać „po swojemu” (czyli nie biorąc pod uwagę Tradycji Pierwszej oraz Czwartej). Początkowo to są konsekwencje natury duchowej, ale to działa jak domino: obniżenie satysfakcji z życia, brak celu, coraz częstsze konflikty z innymi, pogłębianie się chorego myślenia, samotność, być może powrót do picia, a dalej – wiadomo… Pijaństwo i śmierć nie są wyrokiem wydawanym przez ludzi u władzy, lecz rezultatem nieprzestrzegania zasad duchowych przez samego zainteresowanego (12x12 s. 174). Choćby z tego powodu opłaca mi się podjąć osobisty wysiłek i zachowywać się odpowiednio (czyli na przykład w zgodzie z zasadami dobrego wychowania, normami społecznymi; znajomość 12 Tradycji AA też mi w tym nie zaszkodzi).

*

Ktoś jednak musi wykonywać te wszystkie czynności, które są niezbędne do funkcjonowania AA, również do jego istnienia w szerszym kontekście – miasta, konkretnego państwa. Podejmować decyzje, organizować, zamawiać i drukować literaturę, reprezentować, wystawiać faktury, etc. Po to właśnie tworzone są służby i komisje. Tworzone i powoływane, jednak z pewnym zastrzeżeniem: odpowiedzialności wobec tych, którym służą. Komisje, rady, zarządy, wszystko to kojarzy się, i często łączy, z władzą i prestiżem (w różnych formach i na różnym poziomie), ale alkoholicy mówią: członkowie komisji i służb mają odpowiadać przed tymi, którym służą! To jakiś paradoks, a nawet dwa, zważywszy na fakt, że słowo „służą” nie jest i nie powinno być pustym hasłem. Nie ma w tym AA-owskim założeniu niczego dziwacznego, gdy przypomnimy sobie słowa dr Boba – gdyby ścisnąć program AA do minimum, to zostałaby miłość i służba. Z miłością i duchem służby, darowanymi nam w akcie przebudzenia duchowego, tak właśnie powinno/mogłoby to wyglądać. I wierzę, że często wygląda. Gorzej, gdy do służb i komisji pretendują osoby, nawet z czystymi chęciami i dobrymi intencjami, które jednak nie są w stanie przeskoczyć swoich wad. Służby – szczególnie na niższych szczeblach wymagają bowiem takiego samego przebudzenia, takich samych postaw, jak praca w ramach 12 Kroku, a ten mówi jasno: przebudzeni w rezultacie tych Kroków… Jeśli tak jest, jeśli najpierw doznam osobistego przebudzenia, jeśli uprzątnę rumowisko przeszłości (naprawię krzywdy, uporządkuję relacje) i zacznę żyć według nowych reguł, które daje mi Program 12 Kroków, a dopiero w wyniku tego podejmę służbę, to i Tradycja Druga, a dokładnie jej ostatnia część (nasi przewodnicy są tylko zaufanymi sługami, oni nami nie rządzą) będą zachowane. Potwierdza to zresztą fragment dłuższej wersji Dziewiątej Tradycji: Wszyscy nasi reprezentanci powinni kierować się duchem służby, bo prawdziwi przywódcy w AA są jedynie zaufanymi i doświadczonymi sługami całej wspólnoty. Ich stanowiska nie dają im żadnej władzy; oni nami nie rządzą. Warunkiem ich przydatności jest powszechny szacunek.

niedziela, 8 września 2013

108. niby-przypadkowe lektury

Bywa tak: włączam sobie jakiś przypadkowy film albo sięgam po całkiem niewinną książkę, a tu… zaraz mi wyskakują z problemem alkoholowym!

* 

W PRL-u piją wszyscy: robotnicy, chłopi, inteligencja. Młodzi i starzy, kobiety starają się dorównać mężczyznom. Pije się z okazji (imieniny, urodziny, Dzień Górnika i Dzień Energetyka, pępkowe, Dzień Kobiet, chrzest, mecz wygrany i przegrany…), ale częściej bez okazji. Nie można odmawiać. Kto nie pije, ten kapuś. (…) W latach 80. milicjanci zatrzymują co roku na ulicach 450-600 tys. pijanych osób. Przy czym mowa tu tylko o tych, którzy dopuścili się zakłócenia porządku publicznego. Na co dzień pod wpływem alkoholu znajduje się około miliona osób! Każdego roku Straż Przemysłowa zatrzymuje 12-13 tys. pijanych pracowników, a kolejnych 20 tys. w ogóle nie wpuszcza do zakładów z powodu nietrzeźwości. Trudno oszacować, ilu Polaków naprawdę pije w pracy. (…) Ilu lekarzy pije? W Europie co piąty lekarz i co dziesiąta lekarka, więc u nas chyba podobnie. Wśród chirurgów jeszcze gorzej – problem z alkoholem ma co szósty lekarz i co czwarta lekarka. W Polsce nie ma takich badań. Śląska Izba Lekarska zatrudnia osobę, która ma pomagać lekarzom w walce z uzależnieniem. Zgłasza się do niej średnio 12 medyków na rok, a w izbie jest ich 15 tys. (…)
Dlaczego nikt przez tyle lat nie reagował na pogłębiający się alkoholizm pani profesor? Dlaczego jej się tego nie wybacza? Czy można było pomóc? Jak? Odpowiada psycholog dr Ewa Woydyłło: 
 Taki skandal jak pokazywanie pijanej lekarki w telewizji prawie nie zdarza się w Niemczech, Francji, Szwecji, a nawet w Czechach. Tam reaguje się szybko na niedopuszczalne lub nieprofesjonalne zachowania. W Polsce pozwalamy ludziom ginąc na naszych oczach, bo zakłamanie Polaków na temat picia sięga Himalajów. Prof. Gierek-Łapińska nie jest jedyna. Kobiet, do których nikt długo nie wyciąga ręki z pomocą, są setki. Albo nie wiemy, co robić, albo z wygody odwracamy się na pięcie. Koimy sumienia stwierdzeniem: „To nie moja sprawa”. Albo siedzimy cicho, bo sami mamy problem z alkoholem.
Alkoholizm jest chorobą umysłu, a nie wątroby. Zaprzeczenie to typowy mechanizm. Umysł alkoholika podsuwa mu wytłumaczenia, dzięki którym człowiek nie musi się z tym rozstawać. Lekarze piją więcej niż inne grupy zawodowe, ale nie są jedyni. Bardzo dużo piją księża, posłowie, dziennikarze, artyści. Lekarze często także nadużywają leków, bo mają do nich łatwy dostęp. Usprawiedliwiają się misją i szczególnym narażeniem na stres.
Dlaczego o istocie uzależnienia, o alkoholizmie jako chorobie całej rodziny, o nowoczesnym leczeniu studentom medycyny nie mówi się nawet przez pięć minut? Dlaczego dopiero na szóstym roku w ramach zajęć z psychiatrii poświęca się ledwie kilka godzin na omówienie skutków zaawansowanego alkoholizmu, a więc o delirium, polineuropatii, psychozach? Dlaczego o tym, jak się uzależnienie rozwija, nie ma ani słowa?
Gdy pani profesor mówi: „Gdyby wszyscy pili tyle co ja, Polska byłaby wzorem trzeźwości”, świadczy to o tym, że to ciężko chora osoba, a jej umysł wciąż pracuje na rzecz jej uzależnienia. Ona nie mówi tego innym. Ona powtarza to sobie. Ja?! Ja nie jestem uzależniona! Może czasem piję, ale przecież nie mieszkam jeszcze na dworcu albo pod mostem.
Kobietom w Polsce nie wybacza się pijaństwa. Polka, która jest tylko troszkę mniej święta niż Matka Boska, uchodzi już niemal za ulicznicę. To dlatego kobiety ukrywają problemy. Piją w samotności. Przelewają alkohol do butelki po coli, żeby dzieci nie widziały. Na matkę, która spóźni się po dziecko, przedszkolanki zawsze krzywo patrzą. Ojciec może przyjść nawet zawiany. Jemu się odpuszcza.
W naszym kraju nie potrafimy powiedzieć: „Masz problem, pijesz”. (…) Uważamy, że mamy w Polsce kulturę miłosierdzia, a uprawiamy kulturę ciemnoty i obojętności wobec cierpiących bliźnich. Gdy słyszę takie historie, serce mi krwawi. Przez hipokryzję i brak odpowiedniej wiedzy krzywdzimy miliony ludzi.


Dariusz Kortko, Judyta Watoła, Czerwona Księżniczka

niedziela, 1 września 2013

107. eskimosi

Przyszła dziś na oddział jakaś dama, aby się zająć duchową stroną naszego życia. Przedstawicielka Ruchu Anonimowych Alkoholików, a może innego podobnego stowarzyszenia. Chciała wzmocnić nas psychicznie i w tym celu opowiedziała kilka naprawdę świetnych historii. Po pierwsze, wyjaśniła, dlaczego ludzi, którzy wprowadzają innych do grup Anonimowych Alkoholików, nazywa się Eskimosami. Prawdopodobnie wszystko zaczęło się od pewnego faceta, który miał na imię Harvey. Otóż kiedy ten Harvey siedział sobie w barze gdzieś na Alasce, wszedł tam jeszcze inny facet, Tony, i zaczął rozmawiać z barmanem o Bogu. Harvey zapytał Tony’ego: „Wierzysz w te rzeczy?”. „Tak, wierzę” – odparł Tony. Wtedy Harvey powiedział: „Eee tam. Osobiście to sprawdziłem. Kupa bzdur, nic więcej”. Zaciekawiło to Tony’ego. „Co masz na myśli? Co się właściwie stało?”. Harvey zaczął więc swoją opowieść: „Zdarzyło się to podczas strasznej, naprawdę strasznej śnieżycy. Zgubiłem się i przez kilka dni nie udało mi się odnaleźć właściwej drogi. Byłem bliski śmierci. Ogarnęła mnie rozpacz. Całkowicie bezradny, padłem w końcu na kolana i zacząłem się modlić: Boże, jeśli jesteś gdzieś tam wysoko, proszę, wydostań mnie stąd, ocal mnie”. Harvey zamilkł na chwilę, więc Tony zaczął go ponaglać: „No i co się wtedy stało?”. A Harvey na to lekceważąco: „Nic takiego. Pojawił się jakiś Eskimos i pomógł mi się stamtąd wydostać”.
 Carrie Fisher, Pocztówki znad krawędzi

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...