wtorek, 21 stycznia 2014

117. pod fałszywym aniołem

Pilch jest jak pies ogrodnika – skoro on nie chce rozwiązania, to nadziei na wyjście z choroby nie pozostawi nikomu. Skoro on nie korzysta to… znaczy, że rozwiązanie nie istnieje. Albo nie działa, a to znaczy, że nie istnieje. Wiem, wiem, to była sztuka, a nie nudna rzeczywistość. Jak ktoś nie potrafi obcować z dziełem, niech się nie wypowiada. No, to się wypowiem.

*

Poszłam, bo byłam zwyczajnie ciekawa, ot, taki banalny powód. Smarzowski mnie interesuje, Pilch niespecjalnie. Tego pierwszego jestem w stanie oglądać, choć nie pasjami, tego drugiego czytać – nie bardzo. Ale temat alkoholizmu ciekawi mnie zawsze. No i co ja na to?
Jakieś takie dziwne odczucie mnie napadło w trakcie, że Pan Pisarz Wielkie Ego nie jest już w stanie nakarmić się zachwytem wpatrzonych weń studentek i pań redaktorek, że potrzebuje specjalnie utkanego z samej degrengolady, z nizin najniższych, z marginesu ostatniego, tła, by wypaść jeszcze lepiej i mądrzej niż zwykle. Każde westchnienie podziwu dla pustego w środku alkoholika jest na wagę złota. Choć z biegiem lat i kolejnych litrów przepuszczonych przez organizm, żyły i mózg coraz rzadsze, westchnienia mają zapełnić tę pustkę. W każdym razie spróbować zawsze warto.
Dobra już, to czego się czepiam? Nie byłam nigdy pacjentem oddziału deliryków, może to prawda najprawdziwsza, że tam dno den, że wtórny, a wręcz i pierwotny analfabetyzm. Ale jakoś nie do końca to kupuję. Widziałam pacjentów różnych odwykówek, i choć zdaję sobie sprawę, że na detoks trafiają alkoholicy w ciężkich stadiach choroby, to wciąż te ciężkie stany nie przytrafiają się wyłącznie zrytym życiem mieszkańcom najpodlejszych dzielnic. Jak podobno lubią podkreślać terapeuci uzależnień, alkoholizm jest chorobą demokratyczną, a to oznacza, że żaden zawód, pozycja, status nie chronią przed wszelkimi jego atrakcjami. Do takich atrakcji należą kace giganty, urwane filmy, kradzieże, oszustwa i kłamstwa, gwałty i przemoc, wreszcie kwestie, które łagodnie i dość oględnie nazwę fizjologicznymi. Być może bohater opowieści faktycznie tak trafił, choć bardziej jestem skłonna uwierzyć cichemu głosikowi, szepczącemu za uchem, że scenografia spreparowana jest bardzo celowo, choć nie jestem pewna, czy do końca świadomie, po prostu w takim miejscu, w takim towarzystwie naprawdę łatwe (wręcz oczywiste?) staje się pytanie: Co ja tu do kurwy nędzy robię? Co to za ludzie, gdzie ja, gdzie oni? Może sram pod siebie i rzygam na siebie, ale przynajmniej jestem inteligentny. I to piekielnie!
Tak, i w dodatku wszyscy to potwierdzają. Czytają, zapraszają, przeprowadzają wywiady, kupują książki, piszą recenzje, pieją – całe nienajedzone społeczeństwo podkarmi się teraz opowieściami jednego gościa, który najprawdopodobniej skona na tę chorobę, ale najważniejsze, że czytelnikom, odbiorcom i wszelkiej maści handlarzom choroba ta wydaje się tak zajebiście malowniczym tematem. OK., może i są usprawiedliwieni, może zwyczajnie nie wiedzą, nieuzależnieni przeważnie nie rozumieją, czym jest alkoholizm. Tym bardziej, że sam autor książki Pod Mocnym Aniołem wprawdzie przyznaje, że napisał ją na własnym odwyku i twierdził również – w każdym razie dawno temu – że sporo tam z niego, a właściwie większość, teraz jednak od tego kłopotliwego wyznania jakoś się mocno dystansuje. Ba, wyleczony z alkoholizmu opisuje teraz swoje odkrycia w temacie  parkinsonizmu. Tamta choroba już go nie dotyczy. Czy mi to przeszkadza? Bynajmniej. Tylko szkoda. 

*

Znam ten stan brylowanka, znam uczucie mrowienia i stojące za nim strach, niepokój, wywołujące przymus popisywania się, gadania pustych bzdur, lingwistycznej ekwilibrystyki. Nie mogę tego słuchać. Może dlatego, że sama kiedyś dość sprawnie posługiwałam się tym językiem, który dziś rani małżowinę ucha mego (sic!). Nie zamierzam robić Panu Pisarzowi amatorskiej psychoanalizy, ale prawie bym się założyła, które zdanie wybrał sobie za alibi dalszego, rzecz jasna kontrolowanego picia: Jest pan nieuleczalny! Skoro tak, to nie ma sensu się starać. Niektórym w takich razach wystarczy sama diagnoza. Są alkoholikami, a więc piją. To chyba jasne. Nie wszyscy mogą korzystać z przekonania, jakże banalnie powszechnego wśród jakże niebanalnych ludzi pióra, że bez picia nie ma twórczości.

Na koniec uroczy cymesik: na widzów filmu Pod Mocnym Aniołem w kinowej kawiarni czekała specjalna oferta (dostępna od lat 18). Zgadniecie co? Tak, interes musi się kręcić. Za wszelką cenę trzeba sprzedawać!  

wtorek, 14 stycznia 2014

116. Pijesz? Masz większą szansę na seks!

Na taką rewelację natknęłam się podczas przeglądu internetowych nowości i ciekawostek w temacie alkoholu. I cóż, muszę przyznać, że, hm, to prawda. Moje własne obserwacje i doświadczenie pokazują, że prawda. W okresie mojej abstynencji (od alkoholu), która trwa około półtora raza dłużej, niż czas mojej „czynności” seksualnej od pierwszego razu do ostatniego kieliszka, miałam jakieś dziesięć razy mniej okazji na seks, niż wcześniej. W dodatku wykorzystałam zaledwie ułamek… (proponuję powyższego zdania nie traktować jako matematycznego wyzwania, będzie łatwiej). Być może stępił mi się nieco wzrok i zwyczajnie nie dostrzegam ewidentnych okazji albo błędnie to co widzę interpretuję? Być może nie ma najmniejszego sensu porównywać ostrości wzroku z czasów liceum i tego, co jest teraz, bo to sprawy nieprzystawalne. Zresztą, nie o to chodzi, a o konkluzję. Nie ma alko, nie ma bzykanka? Znaczy: opłaca się pić i bardzo nie opłaca się nie pić. Bo rewelacja z tytułu – szczególnie, że kierowana do młodych mężczyzn – brzmi jak slogan reklamowy. Brakuje tylko marki konkretnego alkoholu. Albo jeszcze lepiej kilku, z konkretnymi wskazaniami na rodzaj cielesnej zabawy po spożyciu.

*


Jakiś czas temu, kiedy kwestia posiadania związku, bycia w związku i w ogóle wszystkiego, co ze związkiem jest związane, była dla mnie paląca, w przerwie między niedowierzaniem, użalaniem się nad swym losem a poszukiwaniem realnych przyczyn, by jak najbardziej rzeczowo zabrać się do sprawy i zaistniałe nieprawidłowości w kosmosie naprawić, doszłam do wniosku, że faktycznie, tryb życia, jaki prowadzę nie sprzyja nawiązywaniu nowych rokujących znajomości (rany, jakby tamte knajpiane były rokujące). Nie to co kiedyś… (już prawie, prawie miałam się rozmarzyć). Jak bym się uparła, mogłam co parę dni wychodzić z knajpy z nowym narzeczonym. Narzeczonym na miesiąc, tydzień czy godzinę, ale zawsze. Nie, to naprawdę nie jest autoreklama, choć niekoniecznie będę się podklejać pod hasło „nie ma brzydkich kobiet, tylko czasem wina…”. Po prostu wtedy, gdy tego wina jest pod dostatkiem, gdy podnosi się poziom alkoholu we krwi jakoś automatycznie  i dramatycznie  obniżają się wymagania i kryteria doboru, i nic dziwnego, że potencjalnych kandydatów robi się jakby więcej. Tyle że, jak ze wszystkim w życiu, ilość nie przekłada się na jakość. Bo ta… cóż jakość podlanych alkoholem przygód to już raczej temat na demoty, choć czasem bardziej jakiś cichy dramat (Och, Ziuta), a nie tanią zagrywkę reklamową dla naiwnych albo zdesperowanych. 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

115. my jest ważniejsze niż ja

Zaintrygowała mnie zajawka na okładce: My jest ważniejsze niż ja. Tym bardziej, że połączona z nazwiskiem filozofa, którego cenię. Opisuje coś, co widzę w otaczającym mnie świecie i na co nie mam recepty do szerokiego zastosowania. On zresztą też nie, bo trudne, kłopotliwe, wymagające poświęcenia rozwiązania nie są dziś (a czy były kiedykolwiek?) w cenie. Pytanie – co dalej? Skąd i czy w ogóle przyjdzie ratunek? A może trzeba ratować się samemu, szukać tych, którzy też chcą się uratować i są w stanie podjąć trud, i im pomagać się wyrwać? A oni kolejnym… Czyż nie to właśnie robimy w AA, choć dotyczy to całkiem innej „biedy”?

*

Ale właściwie dlaczego „my” jest ważniejsze od „ja”?
Skierowanie wszystkiego do jednostki pobudza egoizm. I to dziś robi neoliberalizm połączony z utylitaryzmem, czyli dążeniem do przyjemności, najczęściej konsumenckich. Pobudza to w nas najniższe uczucia. (…)

Co jest złego w szukaniu przyjemności?
To, że dzisiejszy model cywilizacyjno-kulturowy czyni z nas ludzi, którzy myślą tylko o sobie, i to właśnie w kategorii szukania przyjemności. A ponieważ o te przyjemności nie jest tak łatwo – no, chyba że o te niższe, gdy kupi pan sobie nowy tablet – to większą część życia spędzamy na unikaniu cierpienia. Sądzę, że bardziej bronimy się przed cierpieniem, niż naprawdę doznajemy przyjemności. Opisał to Zygmunt Freud w swoim sławnym eseju „Kultura jako źródło cierpień”. Pokazał wiele wyrafinowanych taktyk, które stosujemy, żeby uniknąć sytuacji przykrych albo nawet tylko kłopotliwych. Od prozacu, tabletek przeciwbólowych, znieczulenia, po wszystkie formy uciekania od bólu duchowego, od poważnej refleksji. Uciekanie od nieprzyjemności życia codziennego jest moim zdaniem np. jedną z przyczyn upadku rodzin wielopokoleniowych, bo taka rodzina ma w sobie zawsze jakieś składniki kłopotliwe: wychowanie dzieci, zajmowanie się starszym pokoleniem, śmierć.

Dlaczego „my” jest ważniejsze niż „ja”? rozmowa z profesorem Marcinem Królem, Wysokie Obcasy extra, nr 6.



piątek, 3 stycznia 2014

114. konspira czy pokora?

Anonimowość stanowi duchową podstawę wszystkich naszych Tradycji, przypominając nam zawsze o pierwszeństwie zasad przed osobistymi ambicjami. Tradycja Dwunasta AA

A w wersji dłuższej: My, Anonimowi Alkoholicy, głęboko ufamy, że zasada anonimowości ma olbrzymie znaczenie duchowe. Przypomina nam o pierwszeństwie zasad AA przed osobistymi ambicjami oraz o potrzebie stosowania prawdziwej pokory w życiu. Potrzebujemy jej po to, by zesłane nam dobrodziejstwa nigdy nas nie zepsuły i byśmy nigdy nie przestali myśleć z wdzięcznością o Nim, który miłościwie panuje nad nami wszystkimi.

Oglądam z mamą film i niemal w ostatniej chwili gryzę się w język. Prawie już ją uszczęśliwiłam jakże cenną i z pewnością niezbędną informacją, że ten gość z filmu jest „od nas”? Od nas, czyli z AA. Innym razem w przerwie mityngu słyszę słowa skierowane do nowicjusza, które mają go, jak rozumiem, zachęcić do przyjścia na mityng innej grupy: Iksiński (znany aktor) i Zet (muzyk i kompozytor) przychodzą tam często. Nie jestem pewna czy obydwaj aktorzy oraz muzyk (a także wielu innych mniej lub bardziej znanych członków Wspólnoty AA) mieliby ochotę, by ich nazwiska pojawiały się w takim kontekście. Nigdy ich nie spytałam (dlatego też milczę, choć ta informacja z pewnością przyniosłaby mi jakieś krótkotrwałe profity, na przykład chwilowe zainteresowanie moją osobą), dostałam za to mocną lekcję osobistej anonimowości dawno temu, w pierwszych miesiącach mojego uczestnictwa w AA. Przyjaciółka z pracy zapytała, skąd znam inną koleżankę, którą poleciłam. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że z terapii. Gdy przyznałam się tej, której sprawa dotyczyła (czyżby jednak jakieś ukłucie sumienia?), dostałam burę i stanowczy komunikat, że ona sobie tego nie życzy. Choć wtedy uważałam, że przesadza (wstyd się przyznać, ale roiłam sobie, że wiem lepiej, co jest dla niej dobre, jak ma się czuć i czego chcieć, życzyć sobie albo nie), nigdy więcej nie popełniłam tego błędu. Nawet jeśli i teraz czasem zdarza mi się uważać, że ktoś z tą osobistą anonimowością – swoją i w ogóle –  przesadza (co, sąsiedzi nie widzieli niby jak wężykiem wracał co wieczór do domu, jak na czworakach wdrapywała się po schodach?), to nie dyskutuję, bo to nie o mój wizerunek toczy się bój. Ja mogę dysponować swoimi danymi osobowymi – z zachowaniem Tradycji Jedenastej – dane innych ludzi są ich własnością. Pamiętam przecież moje przerażenie, nie przesadzam, gdy przy wejściu na mityng spotkałam człowieka znanego mi z pracy. Albo gdy na otwartym mityngu w grupie studentów psychologii zobaczyłam córkę znajomych. Moje bezpieczeństwo stanęło nad przepaścią! Jak się szybko okazało, na szczęście wyłącznie w mojej głowie.
Tak, ten podstawowy rodzaj anonimowości jest potrzebny nowicjuszom. Ale raczej nie jest wskazane zatrzymywanie się na tym poziomie po kilku, a nawet kilkunastu latach bytności w AA. Zwłaszcza wtedy, gdy osobista anonimowość (co w praktyce często oznacza: własna wygoda) staje się ważniejsza niż nasz główny cel, czyli zdrowie i życie cierpiącego alkoholika. Co bowiem mogę powiedzieć o sobie, mojej postawie, stopniu przebudzenia duchowego, jeśli obok mnie przez alkohol rujnuje swoje zdrowie i życie sąsiadka, kuzynka, córka znajomej z pracy albo i sama znajoma, a ja siedzę cicho, pary z ust nie puszczam, że jest rozwiązanie, że można nie pić, można tak nie cierpieć, bo ważniejsze jest dla mnie, żeby się nie wydało, że ja… ważniejsze jest moje samopoczucie, mój wizerunek, moja laurka?

*

Anonimowość, choć jako jedyna wymieniona w tej Tradycji, nie jest najprawdopodobniej jedyną zasadą, która ma mieć pierwszeństwo przed osobistymi ambicjami. Jakie są pozostałe? Mam kilka pomysłów na ten temat, choć prawdopodobnie żadna z teorii nie jest do całkowitego potwierdzenia. Może chodzić o wszystkie Tradycje i wynikające z nich pryncypia (Tradycja Pierwsza – poświęcenie, Druga – współpraca, Tradycja Trzecia – równość, etc), może chodzić o Kroki albo wręcz zasady grup oksfordzkich, stanowiące bazę programu AA zanim powstało 12 Kroków. Niewykluczone też, że anonimowość w rozumieniu duchowym, jako kolejny stopień pokory, jest tak szeroka, że ta jedyna zasada zawiera w sobie wszystko, co jest niezbędne zarówno do sprawnego i zdrowego funkcjonowania grup AA, jak i pojedynczych alkoholików.
W moim odczuciu to właśnie jest kierunek poszukiwań, a wspomniane w Dwunastej Tradycji zasady nie mają wiele wspólnego z zasadami, odczytywanymi na większości mityngów, którymi pojedyncze grupy dyscyplinują swoich członków. Zdecydowanie nie chodzi o uparte trzymanie się rytuałów i regulaminów, wykluczanie „trudnych” (np. chorych psychicznie lub nieprzyjemnie pachnących) członków, utrzymywanie za wszelką cenę „zamkniętych” mityngów i wypraszanie z nich osób, które jeszcze nie są pewne swojego uzależnienia albo szukają pomocy dla kogoś bliskiego. Zasady przed osobistymi ambicjami – tak, jak najbardziej, ale przecież nie przed dobrem (zdrowiem, życiem) drugiego człowieka.

*

Od pewnego czasu widzę w Tradycjach AA narzędzie pogłębiania mojego zdrowia duchowego, pogłębiania tego, co zapoczątkowały Kroki AA, czyli temperowanie i rozpuszczanie mojego egoizmu, egocentryzmu i koncentracji na samej sobie. Wszystkie Tradycje temu służą, ale wydaje się, że Dwunasta szczególnie. No, bo jak to, mam się schować do szeregu, nie kierować, nie rządzić, nie przypominać, że to ja właśnie wymyśliłam, zorganizowałam, napisałam? W filmie Nazywam się Bill W. jest scena, w której Bill z Lois przyjeżdżają na mityng do Kalifornii i nikt nie rozpoznaje w Billu założyciela AA, nawet mimo jego „naprowadzania”. Jest rozczarowany, ale… nie staje na mównicy i nie przywołuje wszystkich do porządku mówiąc: Hej, to ja! To ja stworzyłem ten cały interes! Ostatnio przypomniała mi się ta scena w sytuacji dość luźno związanej z AA. Pewien mój znajomy opowiadając coś, zasugerował, że nie mam na omawiany temat większego pojęcia. Miałam, a jednak przemilczałam uwagę i już to było czymś dla mnie nowym. Wystarczyła mi sama świadomość, że ja wiem. Wiem, że wiem. Kiedyś zawsze się bałam, że inni odkryją mój brak kompetencji, nawet jeśli te kompetencje posiadałam. Jeśli ktoś na gruncie zawodowym pomylił moje stanowisko, zawsze prostowałam (niech sobie nie myślą, że mają do czynienia z byle kim!). Jeśli ktoś w AA wziął mnie za nowicjuszkę, w pierwszej możliwej wypowiedzi dawałam taki popis aowskiej elokwencji, że nie można było mieć już wątpliwości kim jestem i na co mnie stać! Coś się zmieniło. Powoli – jeszcze powoli i jeszcze nie za każdym razem – udaje mi się stanąć i stać w szeregu. W tym właśnie dostrzegam ogromny duchowy potencjał anonimowości. Pozostajemy bowiem anonimowi nie tylko dlatego, by chronić się przed społeczeństwem, ale też by chronić nas samych, a może i innych, normalnych ludzi, przed naszym własnym ego.
Nie muszę stale przypominać mojej młodszej siostrze, że jestem mądrzejsza i mam rozleglejszą wiedzę. Nie muszę, bo tego rodzaju władza czy przewaga nie są mi już potrzebne. Nie muszę i nie chcę, bo okazywanie jej mojej wyższości raniło ją i przekreślało szansę na dobrą relację. Miałam chwilowe poczucie mocy, chwilową dość tanią satysfakcję, ale nie miałam siostry. I co równie ważne, moja siostra nie miała siostry.
O stosowaniu prawdziwej pokory w życiu przypominają mi spotkania z podopiecznymi – dość szybko zrozumiałam i poczułam, że to nie ja „leczę”, że ja jestem tylko przekaźnikiem i prawdopodobnie najmniejsza część procesu zdrowienia podopiecznej zależy, o ile w ogóle, ode mnie. I za te trudne lekcje jestem wdzięczna, bo pamiętam dokąd prowadziły mnie kiedyś rojenia o własnej wielkości. Teraz jest łatwiej, bo wiem, że sama z siebie mogę bardzo mało, kto Inny czyni dzieła. To daje mi jeszcze jedną korzyść – jeśli wiem, że pewne rzeczy nie są moją zasługą, nie domagam się od innych, nie wymuszam na nich dowodów uznania i wdzięczności. Nie mam nierealistycznych oczekiwań, które zawsze skutkowały frustracją i rozgoryczeniem. To dodatkowe profity realizacji Programu AA, wartość dodana. Kiedyś Program traktowałam jako lekarstwo na moje bolączki, bo widziałam tylko moje cierpienie (wiadomo, egoistka i egocentryczka). Potem okazało się, że to tak jak z nikotynizmem – mój ból nie rujnował tylko moich płuc, zatruwał powietrze i uprzykrzał życie, a nawet niszczył zdrowie także innym. Może zabrzmi to bombastycznie, ale zdrowiejąc – również w sensie duchowym – przestaję być wreszcie wrzodem na społeczeństwie.

środa, 4 grudnia 2013

113. musisz siebie pokochać!

Musisz najpierw siebie pokochać! Musisz być dla siebie dobry, odnaleźć i przytulić swoje wewnętrzne dziecko, zająć się nim. Kochanie siebie jest najważniejsze, to klucz. Pokochaj siebie, a wszystko inne się ułoży! Takie i inne w tym duchu komunikaty słyszałam od terapeutów, psychologów, ale też ich pacjentów oraz uczestników mityngów AA, i prawdę mówiąc wciąż zdarza mi się słyszeć, tym razem już od ofiar tego magicznego zaklęcia. Jest ci źle? Życie się wokół sypie? Widocznie za mało siebie kochasz! Co trzeba zrobić, żeby siebie pokochać? Kupić sobie coś ładnego, coś dobrego. Zapalić świeczuszki i kadzidełka. Przygotować aromatyczną kąpiel. Wreszcie – codziennie rano i wieczorem mówić do lustra: kocham cię! Czy ja podle szydzę z tej metody? Bynajmniej. Przeszłam wszystkie jej stopnie, łącznie z tym nieszczęsnym lustrem. Efekt był, nie wykręcam się, nie przekłamuję wyników doświadczenia. Mniej więcej taki, jak z czteroletnią dziewczynką, która po założeniu szpilek mamy i wymalowaniu się czerwoną pomadką staje się  prawdziwą kobietą.  
Może to i racja, słuszna w dodatku, że żeby dobrze funkcjonować w świecie i być użytecznym, a co za tym idzie czerpać satysfakcję z życia, trzeba najpierw siebie kochać. Tyle że namawianie do tego alkoholików (a sądzę, że generalnie ludzi uzależnionych, czy też z takimi mających zbyt blisko do czynienia, lub w inny jeszcze sposób przekręconych) wydaje mi się nieporozumieniem. Po pierwsze, alkoholik ma wykoślawioną hierarchię wartości, a i same wartości są zwykle jedynie pustymi hasłami, za którymi nic nie stoi, do których nie wiadomo jak doskoczyć, do których zwyczajnie nie ma sił doskoczyć. Nie ma więc pojęcia, co znaczy kochać (choć to akurat okazuje się zagadką dla większości ludzi). Po drugie, uwięziony pomiędzy czarno-białym postrzeganiem świata i siebie, nie jest w stanie przyłożyć realnych ram do swoich zachowań i postaw. W jednej sekundzie jest geniuszem, chwilę później nikim, ostatnim dnem. Cudownym dzieckiem i zerem. Miłość może być w takich ramach jedynie egoistycznym zaklepywaniem niskiego poczucia wartości. Im większe oderwanie od rzeczywistości, tym bardziej egoistyczne robienie sobie dobrze. Powiedzieć alkoholikowi: Pokochaj siebie! ma w sobie sporą dawkę okrucieństwa. Musisz pokochać siebie. Ale to jest poza moimi możliwościami! No, cóż, trudno, twoja sprawa, może nie jesteś gotowy, bardzo nam przykro, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby ci pomóc, ale ty widać tego nie chcesz zrobić, nie chcesz skorzystać z naszych rad… To okrucieństwo dotyka też bliskich alkoholika, który mimo wszystko jednak zechce spróbować siebie pokochać na swój własny sposób. I nie ma co się czepiać, przecież robi to również dla rodziny! Jeśli on będzie szczęśliwy, to i im będzie lepiej, prawda?

*


Pamiętam pierwszą konfrontację z ludźmi trzeźwiej ode mnie myślącymi, również w tym temacie. Ktoś rzucił tekst o kochaniu siebie, a chwilę później rozległy się szydercze – jak mi się zdawało – komentarze. Obraziłam się na nich. Strasznie się obraziłam. Ponieważ to byli mężczyźni, natychmiast wytłumaczyłam sobie, że to gruboskórne tłumoki, które nie mają pojęcia o takich subtelnościach, jak sprawy ducha. Jeden z nich zadał sobie trud zestrojenia definicji. Długo rozmawialiśmy o tym, co dla każdego z nas znaczy „kochać siebie”. Od tamtej rozmowy minęło kilkanaście miesięcy, przez które dorosłam do moich własnych, świetnie dopasowanych szpilek i czerwonej pomadki. Pokochanie siebie naprawdę niewiele miało wspólnego z mało przekonującymi deklaracjami, wygłaszanymi do lustra ściszonym z zażenowania głosem. Pokochanie siebie nie było przede wszystkim celem samym w sobie, było efektem… ubocznym w dodatku, pewnych konkretnych działań. Aha, i żeby zbliżyć się do istoty rzeczy (mając w pamięci i na względzie całkowite pokręcenie pojęć, zwłaszcza z zakresu uczuć wyższych) nie nazwałabym tego „kochaniem siebie”. Już prędzej szacunkiem do siebie, troską o siebie. A i „siebie” rozumiem na kilku płaszczyznach: duchowej, cielesnej, społecznej. Kocham, szanuję i troszczę się o siebie, więc zachowuję się z godnością, jestem jednoznaczna, dotrzymuję słowa, nie palę i nie szkodzę na dziesięć kolejnych sposobów swojemu zdrowiu, dokonuję bardziej przemyślanych wyborów w kwestii dysponowania własnym czasem – nie marnuję go na mało wartościowe sprawy, filmy, książki, spotkania. Kocham siebie, więc mówię nie w sytuacjach, w których kiedyś moje tak wynikało wyłącznie ze strachu. Miłość to wierność, odpowiedzialność, wiara, zaufanie i troska. Dopóki myliła mi się z romansem i namiętnością, dopóty to terapeutyczne zaklęcie nie miało sensu i nie mogło otworzyć żadnych drzwi. 

niedziela, 1 grudnia 2013

112. anonimowi atrakcyjni

Nasze oddziaływanie na zewnątrz opiera się na przyciąganiu, a nie na reklamowaniu; musimy zawsze zachowywać osobistą anonimowość wobec prasy, radia i filmu. Tradycja Jedenasta AA

A w wersji rozszerzonej: Nasze stosunki ze społeczeństwem powinny opierać się na zasadzie osobistej anonimowości. Uważamy, że AA powinno unikać sensacyjnej reklamy. Nasze nazwiska i zdjęcia jako członków AA nie powinny być rozpowszechnione w radiu, w prasie, filmie lub telewizji. Nasze oddziaływanie na zewnątrz powinno opierać się na przyciąganiu a nie na reklamowaniu. Nigdy nie możemy sami siebie zachwalać. Uważamy, że lepiej będzie, gdy będą nas polecać nasi przyjaciele.

Dawno temu usłyszałam zdanie: Trzeźwienie musi się opłacać! Było dla mnie tak samo rewolucyjne jak: Czy korzystam z całej oferty AA? „Oferta”, „opłacalność”?! To brzmi tak… konsumpcyjnie, tak handlowo, a gdzie ta cała duchowość, którą podobno naszpikowany jest Program? Były to jeszcze czasy, gdy moje stare przekonania życiowe hulały na całego i zupełnie zaciemniały mi obraz rzeczywistości, blokując normalne, zdrowe myślenie i funkcjonowanie. Czemu wspominam o opłacalności i ofercie właśnie w tym miejscu? Ano dlatego, że Jedenasta Tradycja dotyczy takiego sformułowania oferty Anonimowych Alkoholików, by była w stanie zainteresować i przytrzymać tych, którzy do AA dopiero trafią. Sprawić, że AA będzie atrakcyjne, jednak nie w sensacyjny sposób. Czym przyciągniemy nowicjuszy do naszej wspólnoty? Makabrycznymi piciorysami? Smutkami i problemami? Poklepywaniem po plecach i powtarzaniem: Fajnie, że jesteś; po prostu tu przychodź, będzie lepiej? Czytaniem całych litanii pseudoduchowych tekstów i płomieniem świecy? Sekciarskimi hasłami, że trzeźwieć można tylko tak i tak, a każdy inny sposób to prosta droga do picia, choćby na sucho? A może obietnicami łatwego życia? Opowieściami, że teraz jest świetnie, nieporównywalnie, po prostu dzień do nocy – tyle że jakoś trudno o konkretne przykłady tych zmian. Bombastyczne wyznania, emocjonalne fajerwerki oczywiście robią wrażenie, a przede wszystkim szum, ale czyż nie są taką samą nadmuchaną reklamą, jak wyznania z cyklu: Żyje mi się świetnie, mam teraz kupę hajsu, który zamiast na wódę mogę przepuszczać na ciuchy i gadżety, a na trzeźwo wyrywam ładniejsze laski niż po pijaku? Jest różnica między komunikatami: AA ma sposób na fajne łatwe życie tanim kosztem – bo tu nic nie trzeba robić; chłopie, to jest AA, tu nic nie musisz! oraz: My w AA mamy sposób na trzeźwe sensowne i pożyteczne życie. I warto mieć świadomość, który komunikat jest bliższy Jedenastej Tradycji (i że to nie zawsze oznacza łatwiejszy i bardziej pociągający przekaz).


 *

Czemu właściwie nie mielibyśmy się reklamować? Pamiętam powiedzenie: Czegoś, co jest dobre, nie trzeba zachwalać. Oraz pewne przekonanie: natrętne zachwalanie samego siebie budzi niechęć i podejrzliwość. Czuję, wiem, że reklama ma w sobie coś pokrętnego. Choć nie raz sama poddałam się jej sile, to tyle samo mam przykładów na to, że to poddanie albo miało w sobie coś z hipnozy, albo oparte było na moich nierealistycznych oczekiwaniach i braku kontaktu z rzeczywistością, choćby niezgodą z realiami, prawami fizyki, natury czy ekonomii. Rzęsy okazywały się nie tak długie i wywinięte, jak przekonywała supermodelka, proszek nie prał sam, a ta świetna lokata w banku… no, lepiej nie wspominać, ile kosztowało kurczowe trzymanie się reklamowego sloganu i pominięcie zdania napisanego drobnym maczkiem na dole strony. Właśnie dlatego reklama kojarzy mi się z czymś nie do końca prawdziwym, szczerym i uczciwym. Z drugiej strony dawne hasło: Dobre sprzeda się samo, dziś, z racji nadmiaru „dóbr”, nie jest takie oczywiste. Nie sprzeda się, jeśli nikt o tym dobrym nie będzie wiedział. Zatem reklama nie, ale rzetelna informacja już tak – to jest kierunek, jaki dla AA wyznacza Tradycja Jedenasta.


 *


Przez długie lata byłam przekonana, że ta Tradycja, szczególnie jej druga część, nie dotyczy mnie i nigdy nie będzie. Nie dlatego, że świat mediów był ode mnie zbyt oddalony (prawdę mówiąc, sama w jakimś stopniu go tworzyłam). Raczej dlatego, że nigdy, przenigdy nie przyznałabym się „wielkiemu światu”, że mam cokolwiek wspólnego z chorobą alkoholową. Ktoś szalony musiał wymyślić, że chciałabym się podczepić pod AA i czerpać jakiekolwiek korzyści z dobrego imienia Wspólnoty. Po pierwsze, nie widziałam niczego pozytywnego i pociągającego w Anonimowych Alkoholikach, niczego, co mogłoby budzić czyjś podziw – zatem ten punkt, według mojej ówczesnej świadomości, był absurdem. Po drugie, uważałam, że uzależnienie, a także wychodzenie z niego, dyskwalifikują mnie (lub mogą) jako obywatela pierwszej kategorii (a żadna inna mnie nie interesowała, tylko pierwsza mogła zetrzeć moje niskie poczucie wartości). Ale czasy, a przede wszystkim moja świadomość się zmieniły, a obydwie moje postawy i moje sądy uległy odwróceniu. Wprawdzie nadal nie mam pomysłu, by podwieszać się pod AA, ale już jak najbardziej widzę, że to ja – w pewnych warunkach, np. puszczając w ruch moje wady charakteru – mogłabym zaszkodzić dobremu wizerunkowi Wspólnoty, a nie odwrotnie. I że to przed moimi postawami Tradycja Jedenasta chroni Wspólnotę AA (a przy okazji także mnie samą).


*

To, co rzuciło mi się w oczy już na samym początku uczestnictwa w życiu polskiego AA, i co chyba najbardziej mnie interesowało, to była kwestia tej mitycznej anonimowości. Czytałam rozstawione na mityngowych stołach kartki z hasłami rodem z terapeutycznych grup: Kogo tu zobaczysz, co tu usłyszysz, niech zostanie w tej sali. Były ważne. Miały mnie chronić. Mnie! Trzęsłam się, że spotkam tam kogoś znajomego. Nie bardzo pomagała czyjaś delikatna sugestia, że ten ktoś, jeżeli już by się nawet pojawił, to raczej z tego samego powodu, co ja. Nie działało, bo w moim pojęciu on mógł być alkoholikiem, ale ja?! W końcu mi przeszło, choć niestety nie zbiegło się to z automatycznym zrozumieniem istoty anonimowości. Wciąż pobrzmiewały atrakcyjne nuty konspiracji (dziś wiem, że chodziło o wstyd, brak akceptacji moich ograniczeń i rzeczywistości oraz utrzymanie jakże wygodnej dla mnie – znowu dla mnie – sytuacji, gdy nikt nic pewnego o mnie nie będzie wiedział, nie będzie w stanie mnie zweryfikować, skonfrontować moich mityngowych opowieści z faktami i moim życiem w realu, poza AA).


*

Zatem, o co chodzi z tą całą anonimowością? Bo chyba musi być ważna, skoro cała wspólnota ma to słowo w swojej nazwie. Dość łatwo orzec, kiedy anonimowości zabraknie – szczególnie na poziomie mediów. Ale problemem jest nie tylko złamanie anonimowości przez publiczne połączenie dwóch faktów – przynależności do AA oraz mojego nazwiska lub wizerunku. Być może nawet większym jest jej… nadmiar. W książce „Doktor Bob i dobrzy weterani” znaleźć można dokładne wyjaśnienie, precyzyjne wytyczenie granic AA-owskiej anonimowości: Ponieważ nasza Tradycja dotycząca anonimowości wyraźnie wytycza poziom graniczny, dla każdego, kto zna angielski, musi być oczywiste, że zachowanie anonimowości na jakimkolwiek innym poziomie jest pogwałceniem tej Tradycji. Uczestnik AA, który ukrywa swoją tożsamość przed innym uczestnikiem Wspólnoty, podając jedynie swoje imię, łamie tę Tradycję tak samo, jak ten uczestnik Wspólnoty, który pozwala, aby jego nazwisko ukazało się w prasie w powiązaniu ze sprawami odnoszącymi się do AA. Ten pierwszy zachowuje swoja anonimowość powyżej poziomu prasy, radia i filmu; ten drugi zachowuje swoją anonimowość poniżej poziomu prasy, radia i filmu – podczas gdy Tradycja ta postuluje, abyśmy zachowywali anonimowość na poziomie kontaktów z prasą, radiem i filmem. Bill W. też miał swoje zdanie na ten temat: W niektórych grupach AA zasada anonimowości jest doprowadzona do absurdu. Członkowie tak kiepsko się ze sobą komunikują, że nie znają nawet swoich nazwisk ani nie wiedzą, gdzie kto mieszka. Przypomina to komórkę konspiracyjną („Jak to widzi Bill”, str. 241). Jesteśmy Wspólnotą Anonimowych Alkoholików, a nie Anonimową Wspólnotą Alkoholików.


 *

Pewnego razu, tuż po inwenturze grupy, a więc rozważaniach na temat tego, jak grupa AA realizuje swój główny cel – pomoc cierpiącym alkoholikom w wyzdrowieniu z alkoholizmu, byłam świadkiem szczerze zaniepokojonego pytania jednego z uczestników tego spotkania: Jeśli wyjdziemy na zewnątrz, żeby dotrzeć do tych cierpiących alkoholików, to przecież zrujnujemy naszą osobistą anonimowość… Słuszna uwaga, dość logiczna, tyle że… odrobinę absurdalne wydaje się poświęcenie czyjegoś zdrowia i życia dla indywidualnego bezpieczeństwa, a raczej dobrego samopoczucia. 

Czemu więc, skoro już wiadomo, że nie wygodnictwu i utrzymywaniu pijanej fikcji (nikt nic nie wiedział o moim piciu i nie wie o niepiciu – alkoholik? To nie o mnie!), ma służyć osobista anonimowość alkoholików w AA? A na przykład temu, żebym nie karmiła swojej próżności tym, że jako anonimowa alkoholiczka Anka Kowalska* udzieliłam wywiadu lokalnej gazecie lub stacji telewizyjnej, a potem czerpała profity (emocjonalne, ale nie tylko) z tego wystąpienia, z mojej ewentualnej popularności i – kto wie czy nie – lepszości od innych alkoholików, których do telewizji nie chcieli. Ale dużo bardziej szkodliwe dla wspólnoty i oczywiście tych, którzy mogą dzięki niej przestać cierpieć, może być to, że przedstawię się jako członek wspólnoty, naopowiadam niezwykłych historii, i… stanę się dla osób spoza AA jej przedstawicielem, dowodem na skuteczność AA albo jej brak. Szczególnie niebezpieczne, jeśli moje własne życie, zachowania i postawy pozostawiają wiele do życzenia. Kiedy nie są czymś, co warto by naśladować, gdy nie nastąpiły zmiany, o jakie warto by było zabiegać. Niezwykle sugestywnie brzmi dla mnie ta Tradycja w pigułce: O AA mówić, gdy pytają. Żyć tak, żeby pytali.


 *Anna Kowalska to przykładowe, prawdopodobnie jedno z najpopularniejszych imion i nazwisk polskich. 

środa, 6 listopada 2013

111. myślę, więc nie muszę mówić

Anonimowi Alkoholicy nie zajmują stanowiska wobec problemów spoza ich wspólnoty, ażeby imię AA nie zostało nigdy uwikłane w publiczne polemiki. Tradycja Dziesiąta AA

 Tradycja Dziesiąta AA wydaje się być najprostszą i najbardziej jasną ze wszystkich Dwunastu Tradycji, szczególnie w jej dłuższej wersji: Żadna grupa ani żaden członek AA nie powinni nigdy wyrażać swoich opinii na temat kontrowersyjnych spraw spoza wspólnoty, a w szczególności na temat polityki, ustawodawstwa alkoholowego lub sekt religijnych, w taki sposób, który mógłby sugerować, że jest to opinia AA. Grupy Anonimowych Alkoholików nie walczą z nikim, a w tego rodzaju sprawach w ogóle nie wyrażają swoich opinii.
AA ma jeden główny cel – nieść posłanie alkoholikowi, który wciąż jeszcze cierpi – i to na niego powinniśmy wydatkować całą naszą energię (bo działalność na tym polu ratuje życie nam i innym cierpiącym jeszcze alkoholikom). Historia z Towarzystwem imienia Waszyngtona, które straciło zdolność pomagania ludziom uzależnionym od alkoholu, rozproszywszy się w innych, mimo że chlubnych, akcjach, a przede wszystkim uwikławszy w potyczki o sprawy ze zdrowieniem z choroby alkoholowej nie mające niczego wspólnego, stała się dla AA ważną lekcją. W Tradycji Dziesiątej nie chodzi jednak wyłącznie o trwonienie sił. Wypowiadając się w jakiejkolwiek kontrowersyjnej sprawie publicznej: politycznej, religijnej, społecznej, stając po którejkolwiek ze stron, sugerując, że „u nas w AA” tak właśnie się myśli, zamykamy drogę tym, którzy mogą potrzebować naszej pomocy, ale mają inne poglądy od tych, jakoby oficjalnych. Osoby spoza AA nie muszą wiedzieć i najczęściej nie mają pojęcia, że w AA nie ma żadnego oficjalnego stanowiska w żadnej sprawie, nawet w kwestii trzeźwienia i Programu AA (bo nawet tu mówi się raczej o sugestiach, potencjale, o doświadczeniu większości, niż o gwarancjach i „jedynie słusznej prawdzie”). Nie mamy – jako Wspólnota – monopolu na trzeźwienie/leczenie z alkoholizmu, a co dopiero mówić o innych sprawach?


* 

Czy wygłaszanie autorytatywnym tonem przekonań o nieskuteczności rozmaitych metod czy wręcz obśmiewanie ich przyciągnie do AA nowych uczestników, czy może raczej odwrotnie? Może warto, żebym przypomniała sobie, jakie wrażenie na mnie robiły podobne wypowiedzi: im bardziej ktoś szydził z danej opcji, tym ja mniej byłam chętna na skorzystanie z tej, którą reprezentował – wszak przekora jest jedną z cech dobrze znanych prawdopodobnie większości alkoholików. Jeśli pamiętam, że ja mogę się mylić, mogę się rozwijać i zmieniać poglądy, to czy faktycznie ma sens agresywne upieranie się przy moich wizjach? Ale nawet jeśli miałabym taką ochotę i takie zapędy, Tradycja Dziesiąta sugeruje, żebym owe przekonania głosiła we własnym imieniu, a nie całej Wspólnoty. Co do siebie samej mogę mieć rozmaite pomysły, nawet takie, które zrujnują moją reputację, zniechęcą do mnie ludzi, ale nie wolno mi tego samego robić ze wspólnotą – jakąkolwiek zresztą. Moja wolność kończy się wszak tam, gdzie zaczyna się wolność innego człowieka. Czy mam prawo zawstydzać moje dziecko awanturując się w restauracji albo wygłaszając w jego szkole, na zebraniach, czy w towarzystwie jego kolegów kontrowersyjne poglądy? Czy ono aby na pewno musi ponosić koszty moich kaznodziejskich zapędów albo zwyczajnej chęci udowadniania wszystkim moich racji? 

*

Z jakiegoś powodu na spotkaniach AA nie rozmawiamy na tematy kontrowersyjne i zapalne – to po pierwsze niczemu nie służy, po drugie, odciąga uwagę od spraw najważniejszych, po trzecie, burzy spokój, wprowadza napięcia w relacje, rodzi urazy. Takie podejście więcej ma jednak wspólnego z Tradycją Pierwszą i dbaniem o jedność wspólnoty, mimo że nie jesteśmy w AA wcale wolni od pragnienia dochodzenia własnych racji.Ostatnie zdanie dłuższej wersji tej tradycji przypomina mi zdanie z Wielkiej Księgi, dotyczące Dziesiątego Kroku: Przestaliśmy walczyć z kimkolwiek i czymkolwiek, nawet z alkoholem, jako że odzyskaliśmy już rozsądek i poczucie umiaru. Jeśli w moim życiu jestem na tym etapie, to istnieje szansa, że i Dziesiątej Tradycji AA bez problemu dochowam. Bo skoro nie mam już przymusu udowadniania jakichkolwiek racji, skoro nie walczę już prywatnie, to po cóż miałabym to robić ze sztandarem AA w ręku? 

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...