piątek, 24 października 2014

131. historia jednej piosenki

To, że smutne, wyjące piosenki mnie pociągają – wiadomo! Mam jakiś specjalny odtwarzacz w sobie, który potrafi z takich piosenek odfiltrować niezwykłe paliwo – głębokie poruszenie. Możliwe, że przesadnie głębokie. Tak to zawsze działało. Szczególnie, gdy mogłam się upić. Czasem tylko piosenką, tylko emocjami, które łączyłam z muzyką, które z niej wyciągałam. Ale to, zdawało mi się, stare dzieje. W ostatnich miesiącach (które ułożyły się już w lata) niewiele słucham muzyki, nic dziwnego, że dopiero niedawno natknęłam się na piosenkę, która – jak szybko odkryłam – w krótkim czasie zmiotła cały internet. Jeszcze nie wiedziałam, nie zdążyłam się zorientować, o czym jest, a już złapałam się na haczyk głosu, chropowatej niejednoznaczności, a potem już bezwstydnie i bezpardonowo wywalonej na wierzch rozpaczy. To nawet nie jest mój typ muzyki, a jednak coś mnie w tym zahacza. Następnego dnia ruszyłam na poszukiwania. Tak, byłam na głodzie. Już nie mogłam się oderwać. Od obrazu, od hipnotyzującego tańca–drgawek ni to kobiety ni dziewczynki (dopiero po dłuższej chwili upewniłam się, że to jednak dziecko).



Przeczytałam tekst. A więc przeczucie mnie nie myliło:

Sun is up, I'm a mess
Gotta get out now, gotta run from this
Here comes the shame

One, two, three One, two, three drink
One, two, three One, two, three drink
One, two, three One, two, three drink
Throw 'em back 'till I lose count


I'm gonna swing from the chandelier, 
From the chandelier
I'm gonna live like tomorrow doesn't exist
Like it doesn't exist
I'm gonna fly like a bird through the night, 
Feel my tears as they dry
I'm gonna swing from the chandelier, 
From the chandelier


And I'm holding on for dear life, 
Won't look down won't open my eyes
Keep my glass full until morning light,
'Cause I'm just holding on for tonight


Wzięło mnie na całego – musiałam dowiedzieć się czegoś więcej. Dowiedziałam tylko tego, że większość użytkowników internetu wydaje się nie mieć pojęcia, o czym to całe przedstawienie jest. Interpretacje są zadziwiające, a mnie wydawało się to wszystko tak proste, tak oczywiste. Ale czytam dalej i nawet zaczynam wątpić już we własny odbiór. Podobno jest przebojem. Takim na maksa. I widzę, jak to wszystko zamienia się w jeden wielki telewizyjny show. Słowa piosenki o życiowym, emocjonalnym klinczu, rozpacz na ich dnie, znikają, są tylko marnym tłem dla wybuchających oklasków publiczności w telewizyjnym studio. W porządku, ludzie chcą się bawić. Każą im, więc klaszczą. Ale jak można tak, słysząc o… umieraniu, rozdzieraniu się od środka? A może właśnie się nie słyszy?

*


I tak myślę, myślę i… dlaczego alkoholikom udaje się dotrzeć do innego alkoholika, do którego nie docierają tłumaczenia, prośby i groźby rodziny, lekarzy, psychologów? Zdobyć jego zaufanie? Wiarygodność w jego oczach? Bo ma pakiet doświadczeń, w tym przeżyć, poczuć, odczuć, uczuć (tak, tych pieprzonych, z gatunku ostatniej wycharczanej bezsiły, zaryczanej, zagilonej twarzy). Bo on wie! Jeśli ktoś tam nie był – może co najwyżej zgadywać. Czasem nawet dość trafnie, choć dość to istotne dopełnienie.
Kiedy słyszę o dziewczynie, która upycha w sobie poczucie rozpaczliwej pustki, zagłusza je hasłem przewodnim wieczoru (tego i stu innych): zabawa, zabawa, zalewa kolejną porcją rozpuszczalnika, który ma rozprawić się z nieszczęściem, cierpieniem, nudą, strachem, pustką, czczością – widzę ją, wiem o niej wszystko, znam ją na wylot, na tyle, ile trzeba, żeby złapać ją za rękę, mocno chwycić, może przytulić. Ja ją znam, tak jak siebie. Może uda się ją zatrzymać. A może pobiegnie na następną imprezę, by lać w siebie utleniacz bezsensu i pustki, by zahuśtać się na kolejnym żyrandolu. Ja musiałam przeczołgać się przez wiele imprez, tańczyć na stołach i wisieć na wielu żyrandolach (zabawa, zabawa!), żeby się wyrwać. Chciałabym tylko, bardzo bym chciała, żeby jej się udało, żeby nie było za późno.


PS. Już wiem! Wiem, czemu nie mogę oderwać oczu od tej małej. Czemu wydaje mi się taka znajoma. Na zdjęciu z pierwszej komunii wyglądam tak samo – jaśniutkie włosy z grzywką, twarz lalki. A potem, potem przecież to samo...

czwartek, 9 października 2014

130. bądź trzeźwiejsza niż ja


Pamiętam, gdy mój sponsor mówił: Masz być trzeźwiejsza ode mnie! Trzeźwość ma rosnąć i rozwijać się, a nie zwijać i karleć. Ta, jasne, gadaj zdrów, już ci wierzę, że tak tego pragniesz – podsumowywałam go krótko w myślach, co pewnie z miejsca wyłapywał, bo moja twarz już od przedszkola zdradza mnie jak pies i wyświetla wszystko, co tak naprawdę sądzę. 

Nie, nie wierzyłam mu. Nie wierzyłam, że naprawdę może tego chcieć. No, bo jak? Żeby ktoś był lepszy ode mnie? I żebym sama do tego doprowadziła, żebym pozwoliła? Przecież gdy w pracy pojawi się młoda dziewczyna i nauczę ją wszystkiego, to… będę zwykłą idiotką. Nie mogę tak postąpić, bo zaraz mnie wygryzie. Zobaczą, że jest lepsza i już po mnie. Mnie nikt nie pomagał, nie wprowadzał, sama musiałam dochodzić, wydrapywać wszystko pazurami (to oczywiście kłamstwo ohydne, bo wielu ludzi naprawdę mi pomogło, ale do tego obrazka fakty nie pasują – tym gorzej dla nich). Dlatego w porządku, pokażę jej to i owo, będę nawet miła, roztoczę wokół siebie aurę dobroci i wielkoduszności, ale chyba oczywiste, że nie wyjawię jej wszystkich tajemnic zawodu, tego całego bezcennego know how
A poza zakładem pracy, dobra, już konkretnie – w przekazywaniu dalej posłania AA, we wspólnej pracy na Programie? Przecież tu też chciałam być najlepsza. Kiedy zaczynałam, to owszem, życie mi się osunęło, ale dalej chciałam być najlepsza, chciałam być kimś. Nie rozumiałam – bo niby skąd i jak – że nie o to w tym wszystkim chodzi, że tak się nie da. No, więc próbowałam zagarniać pod siebie. Nawet te niematerialne dobra. Próbowałam duchowość ukisić tylko na własny użytek. Tak, na początku wciąż ciągnęłam przekonanie, które towarzyszyło mi przez pół życia – że jeśli ktoś będzie miał, jeśli jemu przyrośnie, to na pewno moim kosztem, to dla mnie zostanie mniej. Jako klasyczna egocentryczka uważałam, że mój sponsor nie może myśleć inaczej. Bo przecież po prostu nie można myśleć inaczej! Wciąż jeszcze sądziłam po sobie.

Minęło trochę czasu i jego słowa wyświetliły się jak neon nocą. Bo już trochę wiem, o co chodzi. Mam wspaniałą sposobność pracy z podopieczną, która już na samym początku rozumie i widzi rzeczy, których ja nie widziałam bardzo długo, która wyciąga z Programu istotę, jak odkurzacz ciągnie. A ja co? No, powinnam być zła jakaś, zaniepokojona chociaż, zazdrosna. A ja się cieszę. Jak głupia. Może dlatego, że pamiętam też inne zdanie: Jeśli trzeźwość nie rodzi trzeźwości, to znaczy, że jej nigdy nie było.


poniedziałek, 6 października 2014

129. śmierć czai się w uległości

Stowarzyszenie Umarłych Poetów musiałam oglądać na początku liceum. Nie pamiętam, co dokładnie czułam ani jakie miałam refleksje. Byłam przejęta, ale czym? Czy rozumiałam/usłyszałam zachętę do samodzielnego myślenia i szukania własnych ścieżek? Śmiem wątpić, ale nic sobie za to nie dam uciąć. Z tamtej projekcji zapamiętałam długie wędrówki Kapitana z uczniami w pejzażach, które zapierają dech w piersi (z takimi Weira kojarzę) i ostatnią scenę, na której ryczałam i za którą byłam wściekła, bo ktoś przecież mógł te łzy zobaczyć, a wtedy straciłabym twarz – ja, taka poważna, taka twarda nastolatka! I tyle mam z tej mojej pamięci–niepamięci.
Tym razem uderzyło mnie coś, co dobrze znam i co w sobie namierzyłam – kawałek człowieka bez nie. Jak trudno zawalczyć
o swoje, o siebie, jak trudno się przeciwstawić, wyjść z zastałego układu… Łatwiej (?) dokonać samozniszczenia niż powiedzieć nie. A raczej, to nie jest tak niewyobrażalne, że pozostaje tylko samozniszczenie. Bo nie wie się, nie czuje wtedy, że niewypowiedzenie go jest bardzo kosztowne. Niektórzy nie wiedzą, nie dowiedzą się i nie chcą czuć, do końca. Ciężkie, całkiem realne, namacalne podczas badań i prześwietleń, śmiertelne schorzenia nie mogą mieć przecież nic wspólnego z ulotną cichą rozpaczą, chronicznym milczeniem, podczas którego całe wnętrze krzyczy, że nie, nie, nie!
Wiele już razy przyłapałam w mojej głowie myśl, że może z tym całym alkoholizmem nie wylądowałam wcale tak źle. W ramach buntu, niezgody, niemożności wybrnięcia z sytuacji mogłam skończyć w głębokiej depresji, szpitalu dla obłąkanych czy na cmentarzu (wiem, wiem, alkohol jest skuteczną przepustką do wszystkich tych miejsc i jak się postaram, to wszystko jeszcze przede mną). Wiem, że ucieczka w picie to autoagresja, samozniszczenie. Byłam na tej drodze. Ale żywa! A póki życia, póty nadziei.

*


Natknęłam się kiedyś w Wielkiej Księdze (książce Anonimowi Alkoholicy) na zdanie, którego mimo wielokrotnego czytania nie byłam w stanie zrozumieć, a raczej odnieść go do konkretnej sytuacji, sprawić, żeby przestało być abstrakcją: Znam wiele sytuacji wynikających z konieczności picia, które powodują, że ludzie ci są raczej skłonni do największych wyrzeczeń niż do podjęcia walki. Siedzieliśmy nad nim potem jakiś czas ze sponsorem i w końcu wyszła mniej więcej taka translacja (z polskiego na nasze): Znam wiele wewnętrznych stanów wynikających z głodu alkoholowego i obsesji picia, które powodują, że ludzie ci są raczej skłonni do rezygnacji z najgłębszych marzeń, planów, celów, niż do podjęcia walki (żeby się nie napić). Po seansie dodałabym: żeby wypowiedzieć to groźne, bo nieprzewidywalne w konsekwencjach NIE

wtorek, 30 września 2014

128. lata lecą

Spodziewałam się wizyty przyjaciół. Dłuższej, z noclegami. Trzeba było przystosować wnętrza (po prostu trochę ogarnąć na co dzień nie ogarniane kąty). Zabrałam się do prac dziarsko – co zdziwiło mnie samą – i nagle się okazało, że właśnie oto przemeblowałam pół pokoju. Przy szarpaniu się z kablami przewróciłam lampę, ta zahaczyła o półkę, z półki spadło pudło, z którego wysypały się drobiazgi. Między innymi płyta, której szukałam ze dwa lata. Szukałam to za wiele powiedziane. Zastanawiałam się, intensywnie, ale jednak tylko zastanawiałam, gdzie też może być. I że fajnie by było znowu jej posłuchać, piosenki siedziały mi w głowie, wierciły się coraz niecierpliwiej. No i proszę. Miło. Dźwięki przyjemne, jakieś takie jesiennie przymglone. Zaraz potem pojawiły się obrazy.

*


Wtedy też był wrzesień. Pogoda podobna. Szeleszczące rude liście, cudowne lśniące kasztany, słońce oblewające złotem drzewa. Dużo się działo, sporo zmian w życiu. Wreszcie wolność. Już myślałam, że wiem, że złapałam trop i idę właściwą drogą, w zasadzie wystarczy jeszcze parę kroków i będę to miała. Ogarnę to, właściwie już ogarnęłam, najtrudniejsze za mną, teraz będzie inaczej, bo teraz przecież ja wiem!

*

Musiało minąć kolejnych 8-9 lat, żebym w pełni pojęła i zaakceptowała, że niekoniecznie wiem, a już na pewno, że sama nie ogarnę, że moje ogarnianie prowadzi do skutków opłakanych. Moimi ciężkimi łzami, których nie chcę i się ich wstydzę. Że muszę zrobić coś innego niż zawsze. Najpierw znaleźć to coś. Udało się – znalazłam (choć celniej byłoby powiedzieć: zobaczyłam/odkryłam/otworzyłam się/przyjęłam). A potem podporządkować się. Nigdy tego nie lubiłam. Póki sił, póty buntu i przekory, i po swojemu. Ale wtedy nie miałam już siły. Sama niczego bym już nie wymyśliła i nie stworzyła. I wtedy zaczęło się na dobre i naprawdę. A teraz moje życie wygląda zupełnie inaczej, nie tylko inaczej niż w czasach pijanego poplątania. Inaczej, niż wtedy, gdy już od kilku lat na sucho sądziłam, że jestem na prostej (podczas gdy tak naprawdę pętliłam sobie kolejną spiralę do długiego, emocjonującego zjazdu), że teraz to już tylko zbierać, nadrabiać, otaczać się pięknymi przedmiotami, lampami, obrazami, luksusowymi ubraniami i kosmetykami, wybitnymi ludźmi, jazzem i nowoczesną prozą amerykańską.

Nadal wzrusza mnie piosenka o dziewczynie z sąsiedniego pokoju, ale cieszę się, że mogę jej słuchać w tak innym miejscu siebie.  

wtorek, 9 września 2014

127. bezkrwawe zbrodnie

– Dopiero w Szwecji uświadomiłem sobie, że byłem chory na ironię, i to bardzo mi się nie podoba u tego młodego człowieka, którym byłem. Może to zresztą była choroba pokolenia. Kocham Herberta, ale jego afirmacje ironii potraktowałem chyba niedojrzale. W Polsce za komuny trzeba było być ironicznym, by nie zwariować, a że jeszcze dopatrywałem się w tej postawie wysublimowanej inteligencji, więc ironii nadużywałem. A od ironii bardzo blisko do oschłości serca i dalej do cynizmu.



Ironia jest, moim zdaniem, konieczna. 



– Ale nie bez przerwy. Człowiek tak ironiczny jak ja wtedy niczego nie mówi wprost. Niczego nie komunikuje, tworzy wokół siebie otoczkę względności i nie można do niego dotrzeć, ucieka od drugiego człowieka. Z osobą zawsze ironiczną nie ma kontaktu.
 

*


Gdy robię przegląd moich lat picia, przypominam sobie wielu ludzi, którzy tylko okazjonalnie otarli się o moje życie, ale których dni zakłóciłem swoją złością i sarkazmem. 
Codzienne Refleksje, s. 301.



Pamiętam pewną rozmowę sprzed wielu lat. Nie piłam już dłuższy czas, jakoś już sobie, myślałam, że nawet nieźle, radziłam w zwykłych relacjach, z normalnymi ludźmi (jeszcze wtedy dzieliłam ludzi na normalnych i alkoholików). Moja znajoma z obszaru zawodowego, z którą – to akurat wiedziałam i czułam – naprawdę się lubiłyśmy, powiedziała nagle: Boję się z tobą rozmawiać, bo nigdy nie wiem, co mnie spotka, czy odpowiesz poważnie czy złośliwie mnie wyśmiejesz. Lubiłam ją, nie czułam żadnego zagrożenia, nie musiałam się bronić, nie sądziłam, że sprawiam jej przykrość. A jednak… Wiem, że siałam to bezmyślnie, bez opamiętania i zastanowienia. Odruchowo. Ot tak, po prostu. Wiem, że skrzywdziłam w taki sposób znacznie więcej osób, niż jestem w stanie sobie przypomnieć. Wiem, od pewnego czasu bardzo dobrze, że już nie chcę nikogo w taki sposób traktować. Bo nikt na to nie zasługuje. Zwłaszcza gdy ironia niebezpiecznie ociera się o pogardę.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

126. zlot i odloty

Nigdy nie lubiłam dużych spędów – tłumy mnie męczą albo i gorzej. Ale tego spędu zwyczajnie nie mogłam i nie chciałam sobie odpuścić. Może dlatego, że od jakiegoś czasu sprawy Wspólnoty AA po prostu mnie interesują, bo są również moimi sprawami, a może dlatego, że nadarzała się okazja, by wreszcie wyrównać niewygodną lukę niewiedzy, zaczynającą uwierać na dźwięk zdań: Pięć lat temu we Wrocławiu… Na zlocie w Krakowie… Postanowiłam, że pojadę, zobaczę i od tej pory będę już wiedziała.

* Spotkanie w jednym miejscu tak wielu znajomych alkoholików z całej Polski, i nie tylko Polski, to fantastyczna sprawa, choć może wprowadzać w dziwny stan ni to emocjonalnego upojenia, ni męczącego niezdecydowania. Ale zrobiło wrażenie. I szczerze ucieszył widok niewidzianych po kilka lat twarzy. Aspekt towarzyski musiał jednak w którymś momencie zejść na plan dalszy.

* Przemieszczanie się w takim tłumie alkoholików pobudza do refleksji. Jak szepnął mi przyjaciel z Londynu, chcesz czy nie, uczy pokory, bo w takim miejscu, bez względu na to, co robisz w AA na co dzień, naprawdę jesteś tylko jednym z wielu. I to nie musi być wcale miła lekcja, ale już wiem, że najważniejsze lekcje do najmilszych nie należą.

* „Ceremonia” odliczania lat trzeźwości kilku tysięcy osób trochę trwa, ale pozwala zobaczyć, że można nie tylko nie pić blisko 50 lat, ale być przy tym tak pełnym życia jak dwudziestolatka, i mimo zdecydowanie zaawansowanego wieku pracować z kilkoma podopiecznymi!

* Wspólnota AA jest naprawdę doceniana za to, co robi dla społeczności. Nawet w Polsce. Nawet współcześnie. Usłyszeć to od ludzi, z którymi AA współpracuje, to jakby zobaczyć kogoś dobrze znanego w zupełnie nowym świetle, jako osobę znacznie atrakcyjniejszą, ważniejszą, niż sądziło się dotychczas. Pierwszy raz tak mocno i wyraźnie zetknęłam się z uznaniem działań Wspólnoty. I poczułam, że przynależność do AA to coś ważnego i cennego, że to mnie w pewien sposób nobilituje (i co za tym idzie, oczywiście zobowiązuje).

* Alkoholicy z różnych części kraju i świata są różni i to może drażnić (bo reagują, zachowują się inaczej niż jestem przyzwyczajona, niż się spodziewam), ale też wzbogacać o nowe spojrzenie na stare sprawy – wystarczy pójść na mityng i posłuchać kogoś z drugiego końca Polski albo drugiego kontynentu.

* Mimo tych różnic i odległości o duchowości mówimy podobnie, zwłaszcza o odkryciach w tej sferze – spotkanie o Kroku 11 było jednym z najciekawszych i najbardziej poruszających mityngów, na jakich byłam podczas Zlotu 40-lecia AA w Polsce. 
Było wręcz elektrycznie!

* Modlitwa o pogodę ducha w piętnastu różnych językach świata brzmi niezwykle wzruszająco, a widok kilku tysięcy ludzi, trzymających się za ręce i mówiących ją jednym głosem może na długo stać się wstępem do medytacji nad takimi pojęciami, jak jedność i wspólnota.

środa, 23 lipca 2014

125. a jednak safari

Krótka rozmowa z młodą alkoholiczką. Poznałam ją z rok temu. To był jej drugi mityng, wysłali ją z terapii. Podeszłam do niej odruchowo, zanim jeszcze zdążyły się z sensem uruchomić wyuczone nawyki z gatunku „jesteś tu po to, żeby oddawać” (fakt, wsparte czymś, co niewiele ma wspólnego z nawykiem, a tym bardziej treningiem – zwykłą/niezwykłą solidarnością z wystraszonym nieszczęściem – ale to wszystko działo się w najbardziej zakręconych zakamarkach umysłu, więc nie miało czasu dotrzeć do świadomości, dopiero potem, długo potem, zrozumiałam, że istnieje). Podeszłam, bo wyglądała jak malutki drżący szczeniaczek w zacieśniającym się kręgu podgłodniałych drapieżników. Była słodka, tak naiwną słodyczą, że aż irytującą. Milutka dwudziestoparolatka, choć wyglądała jak dziecko, z czarnymi oczami, mleczną skórą i odętymi ustami. I jeszcze ten rozbrajający, błagalno-przymilny uśmiech: przytulcie mnie, zaopiekujcie się mną... Podeszłam, może dlatego, żeby przytulili trochę mniej porywczo.

*


Rozmawiamy sobie dość luźno, co słychać, bo dawno się nie wymieniałyśmy tym, co słychać. Opowiada o terapii, mityngach i o tym, że znalazła takie nawet w porządku, jeden niekoniecznie dla alkoholików, drugi kobiecy, trzeci właściwie bardziej grupa wsparcia niż mityng. Pytam, ze zwykłej ciekawości, czemu nie chodzi na klasyczne mityngi AA. Bo dostaję zbyt wiele niechcianych propozycji. Ostatnio podszedł alkoholik i wprost powiedział, że ma na mnie ochotę. A ja nie chcę tego słuchać. Nie chcę! Głos podchodzi na ułamek sekundy odrobinę za wysoko, piszcząco, a ja dokładnie wiem, o czym mówi. Też miałam dwadzieścia parę lat, gdy przyszłam do AA, też miałam wielkie mokre oczy i ze strachu wiecznie przyklejony do twarzy przymilny uśmieszek. I aż nazbyt dobrze pamiętam kalkulacje: zaczynają się mityngi świąteczne, czyli siedzę w domu – nie zniosę kolejnej serii obściskiwania przez 30 facetów, z których połowę widzę pierwszy raz na oczy. Pamiętam też mityng, z którego musiałam odejść, bo nie umiałam sobie inaczej poradzić z nachalnym adoratorem, który nie reagował na mowę ciała, dystans, nieśmiałe sugestie (tresowana od dziecka na grzeczną uległą dziewczynkę jakoś nie potrafiłam załatwić sprawy krótkim cięciem, ulicznym gestem, prostym żołnierskim słowem). Pamiętam twardą rękę strachu, złości i żalu, zaciskającą się na moim ramieniu, gdy rok później wszedł na mityng, który oswoiłam, który był mój. A potem rozmowy z dobrymi trzeźwymi kolegami z AA i naukę chwytu sztywny łokieć.

Dlaczego opowieść mojej młodziutkiej koleżanki tak mnie poruszyła? Przecież to temat stary, dobrze znany, zawsze było i będzie, oswojony może nawet i jakiś taki za szybą (mogę sobie tłumaczyć, że mało we mnie zostało naiwnej słodyczy, ale wiem przecież, że i wiek robi swoje). Tak, pomyślałam, że to może ostatni dzwonek na taki tekst. Za dwadzieścia lat i kilo (a może już tylko za dziesięć) mogę nadziać się na niezbyt przyjemną ripostę, że pewnie zazdroszczę, że też bym chciała… Nie, nie chciałabym i nigdy nie chciałam. W to miejsce przyszłam, żeby przeżyć, a nie żeby szukać przygód. Choć rozumiem, że niektórym Wspólnota AA służy i do tego. I w zasadzie może być i tak, pod jednym wszakże warunkiem, dokładnie opisanym na 119 stronie książki Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji. Dużo gorzej, kiedy ci, którzy najbardziej potrzebują pomocy, nie mogą jej przyjąć, bo muszą uciekać przed niechcianymi zalotami samozwańczych don juanów.

Nie jestem specjalną miłośniczką mityngów jednopłciowych, ale w sytuacjach takich, jak ta, trudno by mi było przekonywać kogokolwiek, że koedukacyjne lepsze (cokolwiek się za tym „lepszym” kryje). Słyszałam też historie początkujących alkoholiczek, którym mąż, partner czy chłopak zakazał chodzić na mityngi, bo obściskiwanie się z obcymi facetami jakoś nie wygląda na niby-trzeźwienie…  Wiem, że obściskiwanie się i te wszystkie misiaczki raczej rzadziej niż częściej mają jakieś podteksty. Zwykle nie ma w nich niczego więcej poza radością z tego, że się widzimy, że wciąż jesteśmy trzeźwi. Sama czasem to robię – z tymi, których znam długo i lubię. Ale czasem bym się jednak zastanowiła, czy na pewno każdemu to pasuje? Może nie każdy ma nieodpartą potrzebę bliskości i coraz większego skracania dystansu?

Podejrzewam, że istnieją również aowskie lamparcice, ciekawa jestem, jak alkoholicy mężczyźni sobie z nimi radzą?

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...