wtorek, 31 maja 2016

170. duchowość: robić, nie analizować



…czy pielęgnujesz swoje życie duchowe systematycznie medytując, regularnym zgłębianiem wiedzy, czytaniem literatury duchowej, milczącym oczekiwaniem oraz współżyciem z naturą? Czy modlisz się za innych i starasz się utrzymać ich w świetle?
Comiesięczne Zapytania
Poznańskiej Uniwersalistycznej Kongregacji Towarzystwa Przyjaciół


Niekiedy natykam się na interesujące treści, podejrzanie znajome, choć z pewnością widziane po raz  pierwszy. Dawniej myślałam infantylnie i egocentrycznie, że ich autorzy muszą mieć jakieś związki z AA! No, bo skąd by wiedzieli i czy możliwy jest aż taki zbieg okoliczności? Potem takich zbieżności pojawiło się zbyt wiele, by obronić w sobie tezę o jedynym źródle, a raczej dostrzegłam, że to, co brałam za owo źródło, jest jedynie jednym z wielu strumyków. Program AA jest duchowy, a duchowość jest niepodzielna, zwarta, jedna (o ile można użyć tego określenia w odniesieniu do tego czegoś). I oczywiście, nie mówimy tu o religijności. Religia, ta czy inna, byłaby (lub mogłaby być) w takim ujęciu właśnie jednym z wielu strumyków. 

*

Męczę się nad tym krótkim tekstem, myślę, morduję sama siebie za nieporadność pojęciową. Ja, która podobno dobrze sobie radzę z pisaniem, mówieniem, nazywaniem… Jak widać – niekoniecznie. Określenia duchowości: niepodzielna, zwarta, w ogóle nie oddają jej istoty, ale nie umiem teraz znaleźć niczego lepszego. Frustracja! Tym bardziej, że próbując celnie zdefiniować rzecz prawdopodobnie niedefiniowalną, zawiesiłam się raczej na wątku pobocznym i nie kończę myśli. A może on wcale nie jest taki poboczny… W każdym razie, na dziś czuję, że mimo wszystko duchowość łatwiej praktykować, niż ją analizować i o niej rozprawiać. 



wtorek, 3 maja 2016

169. zdejmuję warstwy

Nie zdawałam sobie sprawy, że minęło tyle czasu. Oczywiście wiedziałam, że rezygnuję z kolejnych obszarów aktywności, ale to miało być tymczasowe. Zdecydowanie mniej tymczasowe, niż się okazało. Jutro, w przyszłym tygodniu jest łatwiejsze do przełknięcia niż w przyszłym kwartale, choć już teraz przyszły kwartał nie jest najdalszym terminem w moim kalendarzu. A jednak to nie tak miało być. Co z tego, skoro wyszło inaczej?
Za dużo wszystkiego, jakoś musiałam sobie radzić. Ale czy sobie poradziłam? Czy użyłam właściwych środków? Skorzystałam z tych, które już znałam, lecz okazały się niewystarczające. Jednak gdyby spojrzeć z innej perspektywy – to chyba słaba próba ratunku – może właśnie to było w nich najlepsze? Że się nie sprawdziły. Bo może nie chodzi wcale o cudowny sposób na upchnięcie w dobie 30 procent więcej działań, koniecznie z zachowaniem dotychczasowych. Ani o rozwinięcie w sobie niewiarygodnej pracowitości (niestety, 10 godzin nie oznacza w moim wydaniu dużo większej wydajności niż godzin 8, a nawet i 6! Jeden dzień jestem w stanie zasuwać, ale po trzech wybija mi w innych obszarach życia i wszystko się sypie, jest gorzej, niż było). Bo może to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę.

*

Musiałam coś zmienić. Po trzech latach, w ciągu których moje życie przewróciło się do góry nogami, choć ów przewrót odbył się bez wielkich fanfar, poczułam, że to nie całkiem tak, jak bym chciała. Świetnie mi było na gruncie AA, uwielbiałam pracę z podopiecznymi, ale moje życie zawodowe leżało odłogiem. I w zasadzie tak było mi dobrze i łatwiej, ale nie było w tym równowagi i zdrowego rozsądku. Naprawdę musiałam coś zmienić. A możliwości zmiany pojawiły się jak na zawołanie. I nie wiem, czy ja coś popsułam czy też właśnie tak miało być i doprowadzić mnie tu, gdzie jestem, zmusić do kolejnych przewartościowań i decyzji. Przypomnieć, że nieustanne bycie na fali, wieczna szczęśliwość to nierealistyczne oczekiwania (ale tak bardzo pociągające, że trudno się rozstać, a skoro wstyd wierzyć w takie żenujące fantazje, trzeba chyba udawać, że wcale się nie wierzy i potem się najwyżej dziwić, że jednak się wierzyło, bo jednak wylazło i trzeba po tym sprzątać), że życie tak naprawdę jest trudne, trzeba się nastarać. Strasznie się trzeba narezygnować! Z oczekiwań, mrzonek, przekonań, iluzji, obrazu siebie, swoich możliwości. Ściągać, warstwa po warstwie, coraz to kolejne przeszkody, o których nawet się nie miało pojęcia. To faktycznie nie ma końca. Ale jakby się postarać, można spojrzeć na to jak na ciekawą przygodę, fascynujące doświadczenie – o ile ma się oddech na zmianę perspektywy i jest się w stanie poświęcić iluzję własnego nienagannego wizerunku, a może tylko ustalonego i zaakceptowanego już obrazu siebie, bo cała akcja odbywa się na własnym organizmie.
Tak sobie tłumacząc i zeskrobując niechętnie i mozolnie te warstwy, dotarłam właśnie do kolejnych pokładów braku akceptacji i jednocześnie przykładów na zbyt swobodną interpretację Kroku 3 (dobra, obedrę ten eufemizm z bezpiecznego niedopowiedzenia: nie wystarczyło robić tego, co do mnie należy i godzić się z tym, co się nie udaje; w pogoni za zaliczaniem kolejnych zadań zgubiłam uważność i konieczność dokonywania co trudniejszych wyborów, co pociągnęło za sobą jeszcze parę rzeczy i wpędziło w bardzo nieprzyjemny stan). Po raz kolejny okazałam się świetna w wyłapywaniu nowych możliwości, propozycji, zleceń. I znowu zdobyłam mistrzostwo w stylu dowolnym zbyt optymistycznego planowania tych wszystkich okazji, wyrabiania się w nich i z nimi. Już nie chodzi o właściwą organizację czasu, tylko przyznanie, że tego wszystkiego, całego bogactwa aktywności, nie da się zorganizować tak, jakbym sobie życzyła (a życzyłabym sobie zrobić szybko i oczywiście świetnie, i mieć z głowy, żeby być wolną i robić wszystko inne! Bo mój ideał proporcji pracy i reszty świata to mniej więcej 1:6). Ale jest jeszcze coś, co odkryłam pod tą warstwą: a może z moją konstrukcją psycho-fizyczną nie da się inaczej, niż kombinować, przekładać, liczyć, myśleć, planować i martwić się, martwić się, martwić? A może – i to jest trochę łatwiejsze na teraz do przełknięcia – nie da się na razie. I nie ma co rozmyślać, szukać tysięcznych rozwiązań, a potem kolejnych, walczyć i tracić siłę na zmianę czegoś, co póki co zmienić w żaden sposób się nie daje. Może trzeba odpuścić. Nie wiem. Bo po drugiej stronie jest koniec orbity i strach, że się na nią nie wróci, jeśli to rozwiązanie okaże się nie tym właściwym.


niedziela, 31 stycznia 2016

168. wrażliwy towarzysz broni


W życiu nałogowca wychodzącego z uzależnienia nie ma nic pewnego, zwłaszcza gdy sam zaczyna czuć się zbyt pewnie. Czarne konie zawodzą, a sprawdza się ktoś, na kogo nikt by nie postawił grosza. Ale... to właśnie istota dzielenia się: dziś ty pomożesz mi, jutro ja uratuję ciebie. „Dziękuję, że mi pomogłaś”, „Dziękuję, że dałeś mi możliwość bycia użyteczną” 

– to równoprawne kwestie i nie ma w nich grama fałszu czy pustej kurtuazji.


Wysmakowany, designerski loft na Manhattanie, a w nim asceta. Bardzo przystojny, pociągający asceta. Przy dźwiękach klawesynu Bacha (to i wiele innych sygnałów wskazuje, że mamy do czynienia z prawdziwym koneserem) żarliwie się modli, je skromne, ale ekologiczne, czyli fit, śniadanie. Przed nim, na stalowym blacie w równym rzędzie: zegarek, telefon, portfel insygnia mężczyzny sukcesu. Dba o każdy szczegół markową bez dwóch zdań koszulę zakłada tuż przed wyjściem z domu. W pięknym apartamencie zostaje tylko samotny welonek w kulistym akwarium. Poznajcie Adama, czystego od 5 lat seksoholika. Te 5 lat to najważniejsza rzecz w jego życiu, zdobyta kosztem ogromnych wyrzeczeń, podszytych strachem.

    Neil misiowaty żartowniś, lekarz na ostrym dyżurze, nowicjusz na grupie SLAA (anonimowych uzależnionych od seksu i miłości). Jeszcze próbuje grać ważniaka, choć kawałek po kawałku wali mu się cały świat, ale on ma własną wersję wydarzeń zdecydowanie daleką od rzeczywistości.
    Mike „weteran”, od 15 lat na programie AA. Sponsor (czyli opiekun w trzeźwieniu, przewodnik po Programie 12 Kroków) Adama. Bardzo aktywnie pomaga alkoholikom i seksoholikom. Na każdą sytuację ma w zanadrzu slogan (zna je z setek mityngów), niektóre naprawdę celne: Emocje są jak dzieci nie sadzasz ich za kierownicą, ale też nie chowasz do bagażnika; Martwienie się jest medytacją o gównie; Wiesz, jak poznać, że nałogowiec kłamie? Otwiera usta.
Trzech bohaterów, których na pierwszy rzut oka nic nie łączy. A jednak przechodzą wspólnie przez pole walki, i choć każdy toczy własną bitwę, to zwyciężyć (lub choć wyjść cało z opresji) może tylko dzięki wsparciu i pomocy pozostałych.

*

To film o trudach normalnego życia, o realizowaniu zwykłych dla większości ludzi spraw, które dla nałogowców wychodzących z uzależnienia zwykłe ani łatwe nie są (jak umówienie się na pierwszą od lat randkę, gdy seks chciał cię zabić albo szczera rozmowa z matką, która nie słucha). Pokazuje również niełatwą sztukę równowagi (równowaga dla uzależnionych to niezwykle trudna, czasem nieosiągalna rzecz, stan, do którego jednak dążyć muszą za cenę przeżycia), bo dużo łatwiej być wspaniałym mentorem, przyjacielem i wsparciem dla innych uzależnionych, współtowarzyszy niedoli, znacznie trudniej mieć dobre relacje w domu, być wyrozumiałym, troskliwym, uczciwym partnerem, małżonkiem czy rodzicem.
Niestety, nie umiem wyłączyć części mózgu i oglądać tego filmu jak laik. I nie chodzi o analizę dzieła filmowego, a o problematykę. Jestem w stanie oglądać wyłącznie od środka znam problem, mam problem, choć niekoniecznie dokładnie ten, o którym film bezpośrednio opowiada.

*

Pierwsza moja refleksja: nie widziałam jeszcze tak prawdziwego i sensownego filmu o życiu trzeźwiejących ludzi. A wiem, że nie jest łatwo pokazać rzeczywistość leczenia i wychodzenia z uzależnienia bez popadania w tani dydaktyzm, ckliwy kicz lub groteskę (przykładów jest sporo w polskiej kinematografii). Jak podać lekko i uczciwie? Moim zdaniem autorom udało się to doskonale.
Przykłady jak z mojego podwórka. W życiu osób leczących się z uzależnienia (dla ułatwienia nazwałabym ich tak jak i w filmie trzeźwiejącymi, mimo że nie wszyscy mają problem z alkoholem czy narkotykami), ważne miejsce zajmują spotkania grupy innych trzeźwiejących lub chcących, próbujących trzeźwieć mityngi. W ciągu godziny, dwóch można na takim mityngu zaprezentować się jak najlepiej, zagrać każdą rolę. Jasne, granie zbyt ewidentne, charakterystyczne szczególnie dla nowicjuszy, jest łatwo wyczuwalne, zwłaszcza dla doświadczonych uczestników grupy, ale wystarczy pobyć trochę w grupie i w abstynencji, żeby zorientować się jak mówić, żeby wyszło ładnie, żeby było co podziwiać i czego zazdrościć. Nikt tego nie zweryfikuje. Można mówić, że jest świetnie, choć wcale nie jest. Że jest się cudownym ojcem i mężem, a także szefem (lub współpracownikiem), przyjacielem, człowiekiem. Kto to sprawdzi? Kto zajrzy do domu czy pracy gawędziarza? I nie trzeba wcale złej woli. Po prostu... samo jakoś się tak przedstawia. A rzeczywistość pozamityngowa (czyli jakieś 22 godziny w ciągu dnia)? Nieco się różni od malowanych laurek.

*

W wiarygodny i przystępny sposób film pokazuje istotę i cel wspólnoty (w tym wypadku SLAA), i rozwiązanie, jakim ta wspólnota dysponuje. Bez krygowania i metafor mówi się o: Programie i realizacji Kroków, sponsorze, który coś każe i wymaga, o zasadach czy czynnościach, które trzeba wykonać: modlitwie, codziennych telefonach do sponsora, 90 mityngach w 90 dni, zbieraniu numerów telefonów do ludzi z grupy i wzajemnym wspieraniu się, o medytacji. Świetnie odmalowany jest sposób pracy sponsora ze sponsorowanym (pod tym względem film poleciłabym trzeźwiejącym nałogowcom, którzy chcieliby skorzystać z rozwiązania, a nie są pewni, czy to tak właśnie ma wyglądać). Historia z czasowym zakazem jazdy metrem (Neil ma wyrok sądowy za froteryzm, który uprawiał głównie w metrze właśnie), czy rezygnacja z korzystania z TV i notebooka przypomniała mi bardzo praktyczną maksymę: Kto chce szuka sposobów, kto nie chce powodów.

*

Pewną konsternację wywołuje polski tytuł filmu, przetłumaczony jako: Między nami seksoholikami (film reklamowany jest jako komedia romantyczna, co jeszcze bardziej konfunduje, choć jest w nim wiele momentów, które wywołują śmiech). Nie dziwi mnie specjalnie zmiana tytułu, bo amerykańskie „thanks for sharing” nie ma polskiego odpowiednika. Nie ma słowa, bo nie ma desygnatu, czyli zachowania, które to słowo określa. „Thanks for sharing” to formułka, która pada w ściśle określonym miejscu na mityngu grup działających według 12-stopniowych programów, inspirowanych Programem 12 Kroków Anonimowych Alkoholików – i sytuacji po wypowiedziach poszczególnych uczestników spotkania. Uzależnieni ludzie spotykają się, by dzielić się doświadczeniem, siłą i nadzieją że można wyzdrowieć i że jest rozwiązanie. Tytułowe „share” to właśnie owo dzielenie się. Jednak te słowa są raczej charakterystyczne dla anglojęzycznych spotkań nałogowców, na polskim mityngu nigdy ich nie słyszałam. Zatem nie tylko przeciętny polski widz, ale nawet polski nałogowiec, nie mieliby jednoznacznego skojarzenia. A szkoda, bo tytuł, podobnie jak finałowa piosenka, są wielce znaczące, sprowadzają odbiór filmu na głębszy poziom.
    Dzielenie się jest czymś, co określa i buduje wspólnotę. Lecznicza, dobroczynna moc wspólnoty nie jest wymysłem anonimowych alkoholików, oni po prostu doskonale tę wiedzę wykorzystali, przykroili do własnych potrzeb potrzeby przetrwania, przeżycia, wydźwignięcia się z upadku i podniesienia z dna, wzrostu i przemiany w ludzi, którymi być może nigdy wcześniej nie byli.




                                            Tekst po raz pierwszy opublikowany w biuletynie ArkA (zima 2015/2016)






wtorek, 26 stycznia 2016

167. blue monday

*

Najpierw, że się wstać w ogóle nie chciało. Bo i do czego? Do podnóża stromej nowotygodniowej sterty? A jeszcze ta szarość-burość-ponurość. Beznadziejność. Ale ostatecznie się wstało. Pisać się zaczęło, ale to nie to. I śniadanie nie to. I szczególnie lista spraw do załatwienia nie to. Ale coś się nawet spróbowało załatwić-odhaczyć. Po klej się poszło biurowy, bo wkleić pogodny obrazek do zeszytu się potrzebowało. Siąpidło okropne. I szaro-plucha-szaro. To się dobiło Panią Stefą od Korczaka. Nawet się do getta nie doszło, przy kryzysie wielkim w końcówce dwudziestolecia się rozsypało, rozpłynęło całkowicie. Od głupich się nawyzywało, bo to przecież już było, już nic się nie da zrobić, a nawet jakby teraz się działo, to tym bardziej by się zrobić nie dało, więc czego ryczysz bez sensu. Ale wyzwiska nie pomogły, w koc się zawinęło, na chwilę i zaraz natychmiast się w kokon zamieniło. A na koniec zupełny się dowiedziało, że to blu mondaj i nie ma się co dziwić. No to nie mogło się dowiedzieć wcześniej? By się tak nie męczyło.




poniedziałek, 4 stycznia 2016

166. Baby nie są jakieś inne



Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, w początkach formowania profesjonalnego podejścia do alkoholizmu, uważano, że kobiety na alkoholizm nie chorują! Praktyka pokazywała wprawdzie co innego, ale wobec „naukowych faktów”, rzeczywistość była ignorowana.

 

 

Bodaj pierwsze poważne badania, wyznaczające na wiele lat standardy podejścia do alkoholizmu, przeprowadził w latach 40, a ich wyniki opublikował w 1960 roku Elvin Morton Jellinek. Stworzył wówczas typologię alkoholików, przez kolejne dekady traktowaną jako biblia dla lecznictwa odwykowego. Nie byłby to fakt specjalnie znaczący dla tych rozważań, gdyby nie pewien drobiazg: Jellinek badania przeprowadził wyłącznie na mężczyznach, na długie lata przyklepując przekonanie, że alkoholik to mężczyzna.
Wydaje się być faktem, że kobiet alkoholiczek jest mniej niż chorujących na alkoholizm mężczyzn. Dlaczego tylko się wydaje? Bo prawdopodobnie niemożliwe jest przeprowadzenie miarodajnych badań statystycznych w zakresie uzależnień. Można wprawdzie policzyć liczbę pacjentów zgłaszających się na terapię lub po jakąkolwiek formę pomocy. Można liczyć w izbach wytrzeźwień. Można popatrzeć na spotkaniach Anonimowych Alkoholików (tu nikt rejestrów nie prowadzi). Ale to wyłącznie wycinek rzeczywistości, bo nikt nie jest w stanie oszacować, ilu alkoholików – kobiet oraz mężczyzn – nigdy nie zgłosi się po żadną pomoc, nie trafi w żadne z wymienionych miejsc. Biorąc pod uwagę dostępne możliwości, czyli opierając się na obserwacjach prowadzonych w ośrodkach terapeutycznych oraz w AA, można by oszacować, że kobiety stanowią mniej więcej 1/3 uczestników tych form pomocy.
Przekonania, które zrodziły i wciąż rodzą wiele problemów próbującym wytrzeźwieć kobietom, ocierają się o podwójne standardy i nierówne traktowanie mężczyzn i kobiet. I nie chodzi wcale o walkę płci. Chodzi o sposób, w jaki odbieramy i widzimy pijącego/pijanego mężczyznę oraz pijącą/pijaną kobietę. Mężczyzna może, kobieta – nie bardzo! Mężczyźnie więcej się wybacza, kobiecie nie! Mężczyzna miał ciężki dzień, chciał się zabawić, przeholował. Kobieta jest co najmniej godna pożałowania.
Te przekonania nie zmieniły się od kilkudziesięciu lat. W początkach istnienia wspólnoty Anonimowych Alkoholików były równie silne. Kobiety upijały się, degradowały, staczały, cierpiały, chorowały i umierały. Ale nie mogły być chore na alkoholizm. One były upadłe! Nie miały wstępu do AA. Pierwsi uczestnicy AA sami wspominają te niechlubne początki, wynikające z uprzedzeń, niewiedzy i strachu. Bo przecież fakty pokazywały coś innego, niż przekonania i późniejsze badania. Szczęśliwie podejście do kobiet-alkoholiczek się zmieniło. Przynajmniej w pewnym zakresie. Kobiety mogły uczestniczyć w spotkaniach Anonimowych Alkoholików. I w terapii. Pozostał „jedynie” problem przekonań i uprzedzeń.
Przekonań i uprzedzeń, które żywią zresztą również kobiety. Także uzależnione. Zobaczyć w sobie uzależnienie, czyli zniewolenie, przyznać się do niego i poprosić o pomoc jest bardzo trudno („dba” o to sama choroba). O wiele trudniej przejść te wszystkie przeszkody, gdy wie się i czuje, że takie zachowania, upadki, taka totalna degrengolada (również a może przede wszystkim psychiczna i duchowa) przesuną mnie na margines, spowodują całkowite odrzucenie społeczne. Jeśli sądzę, że alkoholizm to upadek, a alkoholiczka to nie chora osoba, a ostatnie dno – zrobię wszystko, żeby nie przyznać się, że to mnie dotyczy. Jeśli sądzę, że inni myślą tak samo – jak mogę przyjść do nich z moim problemem. Profesjonalni – dobrzy, doświadczeni, sensowni – terapeuci nie kierują się takimi szkodliwymi przekonaniami. Trzeźwi, przebudzeni alkoholicy w AA również nie! To prawda, można mieć pecha i kiepsko trafić. Wtedy zawsze warto pamiętać, że są inne ośrodki, inne mityngi. Trzeba szukać podobieństw (łączy nas jeden problem, jedna choroba, na którą mamy wspólne rozwiązanie) i możliwości rozwiązań problemu.
ilustracja: dryicons.com
Alkoholizm kobiet i mężczyzn nie różni się specjalnie. Nie różni się cierpienie i rozmiar wewnętrznych zniszczeń (ten jest zależny raczej od indywidualnych cech charakterologicznych i osobowościowych niż od płci). Różnią się modele picia, choć i tu kobiety sięgają po męskie wzorce. Różnią się też obszary, w których alkoholicy – kobiety i mężczyźni – są najbardziej podatni na degradację. Zdrowieje się w podobny sposób, bo choroba alkoholowa dotyka tych samych obszarów, fizycznych, psychicznych i duchowych człowieka. Jednak pewną nierówność podtrzymujemy sami: żony i partnerki alkoholików same wysyłają ich na terapię, na mityng, pchają ku zdrowiu, ku pracy nad sobą. Mężowie i partnerzy alkoholiczek… hm, jeśli jeszcze są przy swoich alkoholiczkach, mogą nie być tak wyrozumiali (lub tak zdeterminowani). To świetnie, że przestała pić. To teraz niech zajmie się domem, dziećmi, rodziną. Nadrabiać trzeba! To pierwsza bariera. Bo owszem, trzeba, ale nie od razu na 100 procent, na początku trzeźwość wymaga zabiegów (a te czasu i zaangażowania). Bez nich zniknie, rozpuści się w kolejnych piwach, drinkach, kieliszkach wina i łzach.
Inną przeszkodą może być niezrozumienie, zazdrość. Alkoholik, by wytrzeźwieć, potrzebuje wsparcia, potrzebuje wspólnoty. Najłatwiej ją na początku zbudować z innymi alkoholikami, mężczyznami i kobietami, którzy poradzili sobie ze swoim problemem alkoholowym i mogą podzielić się doświadczeniem i konkretnymi rozwiązaniami w tym temacie, albo zwyczajnie wesprzeć, pocieszyć, wysłuchać. „Ale przecież nie będziesz tam łaziła, obściskiwała się z tymi chłopami…”
Niestety te bariery mogą wyrastać w umyśle samej kobiety-alkoholiczki. Wtedy są nawet bardziej szkodliwe niż stawiane przez innych ludzi. Warto wiedzieć, że nie ma takiej sytuacji, która pragnącej wyzdrowieć osobie zamknie drogę do trzeźwości. Dzieci? Praca? Odległości? Brak pieniędzy? Choroba? Szpital? Alkoholicy są wszędzie, wielu, naprawdę wielu rzetelnie realizuje 12 Krok AA, i chętnie przyjedzie do szpitala, zadzwoni, spotka się, poradzi, opowie o sobie, wesprze, porozmawia. Kto chce, szuka sposobów…



Tekst po raz pierwszy opublikowany w biuletynie ArkA (zima 2015/2016)


 

poniedziałek, 7 grudnia 2015

165. zabawne filmiki

Człowiek jest tak skonstruowany, że jeśli wokół niego dzieje się coś dziwnego (coś, czego nie zna, co wykracza poza jego doświadczenie, co jest „z innej płaszczyzny”), zwiększa czujność. Tu dzieje się coś nienormalnego, w sensie – niezwykłego – więc trzeba mieć się na baczności, sprawdzić trzeba, zbadać, jak się do tego odnieść. Czy uciekać, walczyć, a może odpuścić, bo to neutralny element innej, nieznanej rzeczywistości. Kluczowym słowem jest „neutralny”, a więc nie niebezpieczny.

*

Oglądam filmik na fb: hipermarket, zabiegani kupujący. Nagle, przy stoisku warzywnym rozlega się przyjemny baryton, ewidentnie szkolony. Po kilku taktach dźwięk dobiega do kupujących – zatrzymują się zdziwieni, szukają źródła głosu. To pan w stroju ochroniarza albo parkingowego, namiętnym śpiewem wabi cebulę. Za chwilę dołącza do niego drugi pan, elegancki taki bardziej, w dopasowanym płaszczyku, z żelem na grzywie, nowoczesny. Doprawia baryton nutą tenoru. Klienci już formują się w grupki, już telefony komórkowe w dłoniach, już filmują. Teraz sopranem zajeżdża ekspedientka z rybnego, niosąc okazałego okonia. Ludzie już wiedzą, już złapali – to przedstawienie jest. Robią nam tu operetkę na żywo. Ale super!

Może i super. Może to nowe formy marketingu (w tym hiperku robią niespodzianki, dzieje się, warto tu chodzić, mają luz, spójrzmy na nich z sympatią, polubmy ich). Fajnie, że ludzie się bawią, mają chwilę na oddech. Fajnie, że nie tylko w tym sklepie, bo jeszcze śpiewają w metrze (widziałam na żywo), stepują, na ulicy tańczą grupowo z zaskoczenia biorąc przechodniów, różne takie robią performance i inne akcje artystyczne. Nawet jak dziwne są, to artystyczne, im bardziej dziwne, tym pewnie bardziej artystyczne, tylko ja za prosta jestem i nie rozumiem współczesnej sztuki. A może mam świra w drugą stronę, może jestem ogarnięta manią prześladowczą i teorią spiskową (niewykluczone, że niedługo zacznę spacerować z brzozowym pieńkiem pod pachą), ale… Przychodzi mi do głowy taka wizja:
Rok 2025. Metro, autobus, plac zabaw, kino. Wstaje jakiś człowiek i zaczyna wyrzucać do góry ręce. Albo szarpać drugiego człowieka, obok. Bez słów. Albo wchodzi sznur gości, idą równo, okrążają siedzących. Normalnie, w dawnych czasach, pomyślałabym – ki diabeł? Co jest grane? Zwiększyłabym czujność. Omiotła miejsce wzrokiem, łapała szczegóły, zlokalizowała wyjścia awaryjne. Tak, w dawnych czasach. Ale teraz jestem już wytresowana, już wiem, że ludzie teraz tak robią, to sztuka może jakaś będzie czy inna akcja. Spokojnie, trzeba to jakoś przetrwać, a może nie będzie badziewia, może nawet ciekawie będzie. Nawet jeśli ktoś kogoś szarpie, nawet jeśli idzie z butelkowymi tulipanami, łańcuchami albo dymiącym przedmiotem to przecież tylko performance, nie ma co szumu robić, nie ma co się wygłupiać, jeszcze mnie nagrają na te cholerne smartfony, wrzucą potem w sieć i będę skończona po wsze dni, że się tak wyrwałam i ośmieszyłam, że na sztuce się nie poznałam, wieśniara jedna. No, więc nie reaguję, gdy pani wywleka niemowlaka z wózeczka i rzuca nim o huśtawkę. E, to na pewno lalka. Gdy młodzieniec kopie staruszkę – e, to pewnie taka choreografia, wrestlingowcy też przecież udają, a widziałam na filmiku, jak taka jedna staruszeczka o kulach wymiatała potem szpagaty do taktów tanga. Gdy goście w kominiarkach biegną z bronią – film może kręcą jakiś, eksperymenty na psychice ludzkości robią, jak ludzkość zareaguje. A jak się potem okaże, że to nie była lalka, nie choreografia, nie eksperyment, to zawsze będę mogła powiedzieć (o ile ci goście w kominiarkach nie zahaczą mnie kulą, również nieślepą): ale skąd mogłam wiedzieć? No przecież teraz to wszystko jest dla beki, dla kontentu na FB czy inną platformę. Bo przecież ja widziałam podobne akcje, nie ma się czego bać, nie ma co robić szumu, bo to wszystko na niby.

*

Jestem w średnim wieku – chyba tak to się nazywało zawsze, choć teraz to w kwiecie jestem, a raczej będę, jeśli się podeprę hialuronami i etceterą – a to znaczy, że zahaczyłam o zamierzchłą epokę bez komórek, Internetów, efektów specjalnych, za to z żywymi relacjami, z paroma dotkliwymi upadkami, które mi pokazały, że sztuczka z filmu nie działa na żywo, że rzeczywistość jest inna niż pokazują media. Załapałam się na hasło: media kłamią. Wtedy, 30 lat temu, wiedzieli to wszyscy i tego się trzymali. Dziś niby wiemy, ale… przecież komuna już zdechła. A media kłamią tak samo (pokazują nieprawdziwą wersję świata), tyle że żyjąc tak, jak w większości żyjemy, nie mamy okazji, może też nie chcemy, zweryfikować tych treści. Jeśli moim jedynym nauczycielem i oknem na świat jest Internet (jasne, tam jest mnóstwo przydatnych informacji, oprócz hałd chłamu) to nawet nie wiem, kiedy łyknę tę wizję jako najprawdziwszą na świecie.
I jak oglądam któryś z kolei taki filmik, to nawet się uśmiecham, nawet bym zalajkowała, ale… coś mi mówi, że to po prostu kolejny odcinek fałszu, który ma znacznie bardziej podstępne dno – stępia mnie naprawdę, stępia moją wrażliwość i rzecz najważniejszą i najpierwotniejszą, wprost z gadziego mózgu – mój instynkt przetrwania.




piątek, 27 listopada 2015

164. to jednak jest fart

Choroba, jakakolwiek, to nie jest wygrana na loterii. Ale od dłuższego czasu uważam, że alkoholizm nie jest najgorszą rzeczą, która mogła mi się przydarzyć. Zwłaszcza, że – z niezbadanych przyczyn – miałam w sobie pęd ku życiu, i chciałam się ratować. Kiedyś myślałam, że każdy, kto dowiaduje się o swojej chorobie, idzie się leczyć. Wiem, to infantylne i zupełnie nieprawdziwe, nie tylko w odniesieniu do uzależnienia, ale tu szczególnie. Od lat patrzę inaczej, wiem, że miałam szczęście, farta zwykłego czy też niezwykłego, że właśnie mi udało się z tego wyjść. Bo nie wszystkim się udaje, napatrzyłam się przez lata. Teraz czytam – w posłowiu do ciekawej, tak na marginesie, pozycji o alkoholikach wysokofunkcjonujących – dane szacunkowe:

Liczbę osób nadużywających alkoholu (w Polsce) należy szacować na ponad 3 miliony, a wśród nich ponad 600 tysięcy to osoby z zespołem uzależnienia. (…) 81 procent osób uzależnionych skrzętnie skrywa swoje picie i tym samym nie jest zdiagnozowanych. Szacuje się, że 92 procent osób uzależnionych się nie leczy; leczenie podejmuje jedynie jedna trzecia z 19 procent osób, które zostały zdiagnozowane.

Z posłowia Bohdana Woronowicza do wydania polskiego: 
Alkoholicy wysokofunkcjonujący 
(z perspektywy profesjonalnej i osobistej), 
Sarah Allen Benton, wyd. Feeria, 2015


92 procent się nie leczy… A z tych leczących się i tak nie wszyscy wracają do zdrowia. Pamiętam zdanie, które usłyszałam na samym początku terapii (moi przyjaciele i znajomi też o podobnym komunikacie wspominają, wydaje się więc, że zdanie to nie było wymysłem mojego terapeuty): Z waszej grupy (z 10 osób) nie wrócą do picia najwyżej 3 osoby. Moja myśl, tak mocna, że pamiętam ją do dziś: Będę w tej trójce! 

Byłam. Jestem.    


204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...