niedziela, 8 stycznia 2017

175. czarne listy


Moja ulubiona czynność (zawsze, lecz ostatnio szczególnie) to sporządzanie list. Wykazów spraw do załatwienia, znajomych do spotkania, książek do przeczytania, tekstów do napisania, planów do zaplanowania. Trochę mi w ostatnim czasie te listy dają w kość. Naciskają na mnie natarczywie, szarpią, wzmagają nerwowość. Prawdopodobnie robię dzięki nim więcej, ale czy spokojniej? A miały służyć właśnie uspokojeniu: żebym się nie martwiła, że o czymś ważnym zapomnę. Tylko że te spisy zamieniły się w czarne litanie, niespecjalnie mnie uszczęśliwiają, bo owszem, wypisane wszystko elegancko, ale z takim bagażem trudno ruszyć w dzień. Owszem, pionizują mnie, nadają dniom ramy, ale przy okazji odbierają radość życia. Myślę głównie o tym, co już udało mi się odhaczyć, a ile uda się jeszcze do końca dnia. I jaka ja dzięki temu będę ogarnięta i dzielna, prawdziwa kobieta sukcesu. To takie męczące i upierdliwe. Ten przymus wymieniania i powtarzania, co przed czym i po czym, ile zajmie czasu (a choć bliżej mi do pesymistycznej wizji rzeczywistości, to akurat w ocenie czasu i wkładu pracy cechuje mnie raczej nadmierny optymizm). Gdybym była postacią literacką, można by tak ładnie pograć tym nawykiem dla zbudowania kolorytu, oddania odpowiedzialności, uporządkowania albo atrakcyjnej nerwowości bohaterki, ale w życiu, tu i teraz, prezentuje się to zdecydowanie mniej barwnie.
A jednak rzucam się każdego ranka do przygotowania kolejnego wspaniałego spisu. Z nową nadzieją, że będzie fajnie, energicznie, że się wyrobię i… zasłużę.

*

Starorocznych podsumowań i noworocznych postanowień nie mogłam się wprost doczekać. To nie był wcale kiepski rok, jak sądziłam kilka miesięcy temu, choć trudniejszy niż poprzednie. Zdarzyło się sporo dobrego, pojawiły się nowe plany, możliwości, projekty i marzenia. Póki są, wciąż jeszcze jest po co żyć i na co czekać. A jednym z noworocznych postanowień powinno chyba być pisanie zwięzłych planów dnia. 


PS. Ten wpis był na piątkowej liście. Przeskoczył na sobotnią. Dzięki Bogu, że mamy weekend.



sobota, 31 grudnia 2016

174. idzie nowe


Będę gdzie indziej to był mój plan na ostatni czas. Mój ratunek. Nie dlatego, że działo się źle, bo nie. Były po prostu sprawy ważne, ale wciąż byłam w pobliżu. Może jednak o milimetr za daleko. Pisałam zdanie, dwa, lecz przepadało. Dziś chociaż tyle. Jestem. Wracam. Bez fajerwerków. Na szczęście sylwester jest tylko raz w roku.
A będę gdzie indziej jest... bardzo kuszące.















wtorek, 13 września 2016

173. padanie na kolana

Jest wrzesień, a więc na spotkaniach AA pojawia się temat 9 Kroku i dość kontrowersyjnej (na szczęście nieszczególnie popularnej) metody jego realizacji. Tu i ówdzie daje się bowiem słyszeć opowieści o padaniu przed skrzywdzonymi przez alkoholika osobami na kolana i proszeniu o wybaczenie. 

Jestem przekonana, że Krok 9: Zadośćuczyniliśmy osobiście wszystkim, wobec których było to możliwe, z wyjątkiem tych przypadków, gdy zraniłoby to ich lub innych, jest przeznaczony właśnie dla poszkodowanych, nie dla krzywdzących. Przyswoiłam sobie skutecznie – i szykując się do tego zadania powtarzałam raz po raz, żeby na pewno nie dać plamy – że w akcie zadośćuczynienia i podczas rozmowy 9 Kroku, pierwszoplanowe są uczucia mojego rozmówcy. Jasne, ja swój efekt duchowy też najprawdopodobniej uzyskam (takie jest wszak założenie Programu AA), ale nie ten efekt ma być na pierwszym miejscu (zresztą, skąd ja mam wiedzieć, jaki on będzie? Przecież podobno wyzbywam się roli wszystkowiedzącego Boga). Pamiętam z lektury Wielkiej Księgi (książki Anonimowi Alkoholicy), że do realizacji szczególnie tego Kroku potrzebne są rozsądek, takt, rozwaga i pokora (12x12 wspomina jeszcze o umiejętności wyczucia chwili, odwadze i ostrożności), właśnie po to, by kogoś nie skrzywdzić, po raz kolejny, zresztą. Czemu to podkreślam? Ano dlatego, że wymuszanie na kimś wybaczenia wydaje mi się – mówiąc najdelikatniej – sporym nadużyciem. Przy okazji wymaganiem rzeczy niekiedy niemożliwej (nie da się wyczarować wybaczenia na pstryknięcie palcami), nakłanianiem do kłamstwa – jeśli osoba skrzywdzona nie bardzo umie poradzić sobie z presją i dla świętego spokoju, żeby już było po wszystkim, po prostu przytaknie. Jest wreszcie manifestacją egoizmu. Bo oto idę do kogoś, kogo skrzywdziłam, jakoby zupełnie inna już, odmieniona, lepsza i chcę od tej osoby, żeby mi załatwiła moją sprawę: to ona ma mi dać dobre samopoczucie, zmniejszyć moje wyrzuty sumienia, ofiarując mi wybaczenie. 

A te nieszczęsne kolana? Jakoś dziwnie kojarzą mi się z pijackimi przeprosinami i (zwykle pustymi) obietnicami, że to było ostatni raz i nigdy już więcej. I gdyby kiedykolwiek spotkało mnie coś takiego z alkoholikiem pijanym, to z trzeźwym podobnej sceny naprawdę przeżywać bym nie chciała. Jest zresztą w Wielkiej Księdze mowa również o tym, że mamy zachować godność, pełzanie przed kimkolwiek godnym zachowaniem trudno nazwać. 

Ale może jest jakiś sens w tym przepraszaniu na kolanach? Jeśli ktoś wie jaki, byłabym wdzięczna za podzielenie się ze mną tą wiedzą. Bo chciałabym zrozumieć. 

środa, 3 sierpnia 2016

172. bat na złego sponsora


W jednym mieście mają pomysł na warsztaty dla alkoholików. Warsztatów o trzeźwieniu na bazie Wielkiej Księgi* jest już sporo, a i potrzeby innego rodzaju cisną, czemu by więc nie zrobić czegoś całkiem innego niż do tej pory, za to zdecydowanie bardziej fascynującego? Na przykład warsztaty o błędach sponsorów
Świetnie – mówię – sponsorzy opowiedzą, co robili nie tak i z ich błędów będą mogli skorzystać również inni, nauczyć się, czego nie robić, bo niekoniecznie działa.
O nie, nie, nie o to chodzi – słyszę. – To podopieczni opowiedzą o błędach i nadużyciach, jakich dokonali na nich nieodpowiedzialni sponsorzy!
Aż zamruczałam. Cóż za cudowna sposobność. Doskonały pomysł. Temat nie do wyczerpania. Ja bym na przykład mogła ze szczegółami opowiedzieć, jak to nieczuły sponsor na moje – uzasadnione przecież – żale, po tym, jak zjechała mnie z góry na dół jedna znajoma, bo nie dzwonię, choć obiecałam, zapytał tylko trochę złośliwie: Ale to co, umawiasz się na coś, nawalasz i się dziwisz, że ktoś wierzy w twoje umowy? Trzeźwi ludzie dotrzymują słowa. Podlec i kanalia! Dotknięta byłam do żywego. Przecież to mój sponsor! Powinien brać moją stronę!
I jeszcze bym opowiedziała – o, to świetna historia, tu by już się nie pozbierał – jak mnie oschle i całkowicie bez zrozumienia potraktował. A przecież w AA mówią o duchowym podejściu, mówią o przyjaźni, o bezinteresownej miłości do drugiego człowieka, a alkoholika zwłaszcza! No, więc zgłosiłam chęć pracy nad pewnym zagadnieniem. Dostałam miesiąc na zapoznanie się z materiałami, przemyślenie i spisanie tychże refleksji. Był ostatni dzień roku, jednocześnie ostatni dzień umowy. Około południa dzwonię do sponsora, że sylwester i w ogóle, no i tyle rzeczy jeszcze do zrobienia, grunt badam. A ten, obcesowo, i nieczule: Masz czas do północy. (Jak to, a sylwester?! – zapytała we mnie pierwsza balowiczka Rzeczpospolitej). Tak, o tych niegodziwościach i ewidentnych błędach mogłabym opowiedzieć. Jak można wymagać od człowieka wypełniania zobowiązań (na które sam człowiek się zgodził, zresztą)?! To wręcz nieludzkie.

*


Przyznam, że obrabianie tyłka sponsorom przez obrażonych i oburzonych podopiecznych (często byłych podopiecznych), nie robi już na mnie wielkiego wrażenia. Co najwyżej w kategoriach kultury osobistej, ale umówmy się, AA to nie Wersal. Jest natomiast AA miejscem dla chorych ludzi. Alkoholizm jest chorobą, chorobą umysłową – zrobię wszystko, żeby obronić moją wersję, jakkolwiek absurdalna by była (kto z nas tego nie zna?). Dlaczego miałyby mnie zadziwiać objawy choroby w miejscu, gdzie przebywają chorzy? Podejrzewam, że osoby chociaż lekko przebudzone umieszczą te mrożące krew w żyłach opowieści w odpowiednim kontekście. Ekscytują się nimi, powtarzają je i obrabiają ci, którym bajki o żelaznym wilku są potrzebne. Gdybym nie miała zamiaru wytrzeźwieć i robić tych wszystkich trudnych i nieprzyjemnych rzeczy związanych z 12 Krokami, też łapałabym się każdego pretekstu. Wierzę, że łapie się tego pretekstu choroba. Po prostu jest silniejsza niż pragnienie życia.
Swego czasu krążyło w AA hasło: Nie masz uraz do sponsora? Zmień go! Naprawdę martwiłam się, bo przez pewien okres do niczego nie mogłam się przyczepić. Na szczęście potem zdarzyły się te okropne zachowania mojego sponsora, to podłe niezrozumienie, okrucieństwo w dociskaniu, żebym jednak się wywiązała ze zobowiązania, żebym była lepszym człowiekiem, i już mogłam spać spokojnie, że mój proces trzeźwienia przebiega prawidłowo.

PS. Jedna z moich podopiecznych wyraziła zainteresowanie tymi warsztatami. Nosz ludzie! To przechodzi wszelkie pojęcie!


*Wielka Księga, czyli książka Anonimowi Alkoholicy.

niedziela, 5 czerwca 2016

171. zero gwarancji


Znajomy alkoholik się napił. Nie byłoby w tym niczego dziwnego – alkoholikom się to zdarza, nawet tym z AA – gdyby nie fakt, że jakiś czas temu pomyślnie zakończył pracę na programie. 

Przypomniały mi się słowa sprzed paru lat znajomego z Londynu, komentarz do szokującego wtedy zdarzenia – zapicia kogoś, kto program zrealizował, a nawet sam już pracował jako sponsor z innymi alkoholikami. Przyzwyczajajcie się. Nie mieliśmy zamiaru się przyzwyczajać! Może nam się wydawało, że zrobimy to lepiej? Że unikniemy błędów? Że to kwestia jakości? Że można nad tym zapanować? 

Znam sponsora tego alkoholika i raczej nie było tam fuszerki ani przymykania oczu. Zatem – co się stało? Nie wiem. Wreszcie jestem w momencie, kiedy spokojnie mogę powiedzieć, że nie wiem. I że prawdopodobnie będę/będziemy się musieli przyzwyczaić. Że czasem coś takiego może się wydarzyć. 

*

W pewnym mieście istnieje swoista moda, by po zakończeniu pracy ze sponsorem zapisać się na terapię odwykową. Znam osoby, które mimo realizacji 12 kroków AA podejmują lub kontynuują swoje dotychczasowe plany terapeutyczne w profesjonalnych ośrodkach leczenia uzależnień. Żeby była jasność – chodzi o terapie związane z chorobą alkoholową. Żadna z tych osób nie była w stanie odpowiedzieć na moje pytanie: Po co?

Alkoholicy to ludzie skrajnie niedojrzali. Choć w dzieciństwie i jako nastolatka musiałam robić rzeczy, których dzieci nie robią i dźwigać odpowiedzialność całkiem dorosłą; choć mówili, że jestem nad wiek dojrzała, to w reakcjach, myśleniu i przewidywaniu (a raczej jego braku) prezentowałam – nawet grubo po 30. – umysłowość dziecka. Program zdrowienia, jaki oferuje Wspólnota AA, daje szansę wydoroślenia, pozwala zyskać realny wpływ na własne życie. Sama tego doświadczyłam. Ale okazuje się, że nie wszyscy – nawet jeśli przejdą przez ten dwunastostopniowy szlak – są gotowi przyjąć na siebie odpowiedzialność. Za swoje życie, w tym za własną trzeźwość, a choćby i abstynencję. Kiedyś zdawało nam się (mi i paru znajomym z AA), że wystarczy zrobić program i to nas uchroni przed niebezpieczeństwem. Dziś już wiem, że takich gwarancji nie ma, bo program jest tylko narzędziem (fakt, że w moim odczuciu i w moich prywatnych poszukiwaniach najskuteczniejszym), które pomaga stanąć na trzeźwym starcie. Tak, dokładnie starcie, bo do mety jest jeszcze kawał drogi i to już nie program i sponsor odpowiadają za to, czy tam dotrę i co stanie się po drodze. 


wtorek, 31 maja 2016

170. duchowość: robić, nie analizować



…czy pielęgnujesz swoje życie duchowe systematycznie medytując, regularnym zgłębianiem wiedzy, czytaniem literatury duchowej, milczącym oczekiwaniem oraz współżyciem z naturą? Czy modlisz się za innych i starasz się utrzymać ich w świetle?
Comiesięczne Zapytania
Poznańskiej Uniwersalistycznej Kongregacji Towarzystwa Przyjaciół


Niekiedy natykam się na interesujące treści, podejrzanie znajome, choć z pewnością widziane po raz  pierwszy. Dawniej myślałam infantylnie i egocentrycznie, że ich autorzy muszą mieć jakieś związki z AA! No, bo skąd by wiedzieli i czy możliwy jest aż taki zbieg okoliczności? Potem takich zbieżności pojawiło się zbyt wiele, by obronić w sobie tezę o jedynym źródle, a raczej dostrzegłam, że to, co brałam za owo źródło, jest jedynie jednym z wielu strumyków. Program AA jest duchowy, a duchowość jest niepodzielna, zwarta, jedna (o ile można użyć tego określenia w odniesieniu do tego czegoś). I oczywiście, nie mówimy tu o religijności. Religia, ta czy inna, byłaby (lub mogłaby być) w takim ujęciu właśnie jednym z wielu strumyków. 

*

Męczę się nad tym krótkim tekstem, myślę, morduję sama siebie za nieporadność pojęciową. Ja, która podobno dobrze sobie radzę z pisaniem, mówieniem, nazywaniem… Jak widać – niekoniecznie. Określenia duchowości: niepodzielna, zwarta, w ogóle nie oddają jej istoty, ale nie umiem teraz znaleźć niczego lepszego. Frustracja! Tym bardziej, że próbując celnie zdefiniować rzecz prawdopodobnie niedefiniowalną, zawiesiłam się raczej na wątku pobocznym i nie kończę myśli. A może on wcale nie jest taki poboczny… W każdym razie, na dziś czuję, że mimo wszystko duchowość łatwiej praktykować, niż ją analizować i o niej rozprawiać. 



wtorek, 3 maja 2016

169. zdejmuję warstwy

Nie zdawałam sobie sprawy, że minęło tyle czasu. Oczywiście wiedziałam, że rezygnuję z kolejnych obszarów aktywności, ale to miało być tymczasowe. Zdecydowanie mniej tymczasowe, niż się okazało. Jutro, w przyszłym tygodniu jest łatwiejsze do przełknięcia niż w przyszłym kwartale, choć już teraz przyszły kwartał nie jest najdalszym terminem w moim kalendarzu. A jednak to nie tak miało być. Co z tego, skoro wyszło inaczej?
Za dużo wszystkiego, jakoś musiałam sobie radzić. Ale czy sobie poradziłam? Czy użyłam właściwych środków? Skorzystałam z tych, które już znałam, lecz okazały się niewystarczające. Jednak gdyby spojrzeć z innej perspektywy – to chyba słaba próba ratunku – może właśnie to było w nich najlepsze? Że się nie sprawdziły. Bo może nie chodzi wcale o cudowny sposób na upchnięcie w dobie 30 procent więcej działań, koniecznie z zachowaniem dotychczasowych. Ani o rozwinięcie w sobie niewiarygodnej pracowitości (niestety, 10 godzin nie oznacza w moim wydaniu dużo większej wydajności niż godzin 8, a nawet i 6! Jeden dzień jestem w stanie zasuwać, ale po trzech wybija mi w innych obszarach życia i wszystko się sypie, jest gorzej, niż było). Bo może to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę.

*

Musiałam coś zmienić. Po trzech latach, w ciągu których moje życie przewróciło się do góry nogami, choć ów przewrót odbył się bez wielkich fanfar, poczułam, że to nie całkiem tak, jak bym chciała. Świetnie mi było na gruncie AA, uwielbiałam pracę z podopiecznymi, ale moje życie zawodowe leżało odłogiem. I w zasadzie tak było mi dobrze i łatwiej, ale nie było w tym równowagi i zdrowego rozsądku. Naprawdę musiałam coś zmienić. A możliwości zmiany pojawiły się jak na zawołanie. I nie wiem, czy ja coś popsułam czy też właśnie tak miało być i doprowadzić mnie tu, gdzie jestem, zmusić do kolejnych przewartościowań i decyzji. Przypomnieć, że nieustanne bycie na fali, wieczna szczęśliwość to nierealistyczne oczekiwania (ale tak bardzo pociągające, że trudno się rozstać, a skoro wstyd wierzyć w takie żenujące fantazje, trzeba chyba udawać, że wcale się nie wierzy i potem się najwyżej dziwić, że jednak się wierzyło, bo jednak wylazło i trzeba po tym sprzątać), że życie tak naprawdę jest trudne, trzeba się nastarać. Strasznie się trzeba narezygnować! Z oczekiwań, mrzonek, przekonań, iluzji, obrazu siebie, swoich możliwości. Ściągać, warstwa po warstwie, coraz to kolejne przeszkody, o których nawet się nie miało pojęcia. To faktycznie nie ma końca. Ale jakby się postarać, można spojrzeć na to jak na ciekawą przygodę, fascynujące doświadczenie – o ile ma się oddech na zmianę perspektywy i jest się w stanie poświęcić iluzję własnego nienagannego wizerunku, a może tylko ustalonego i zaakceptowanego już obrazu siebie, bo cała akcja odbywa się na własnym organizmie.
Tak sobie tłumacząc i zeskrobując niechętnie i mozolnie te warstwy, dotarłam właśnie do kolejnych pokładów braku akceptacji i jednocześnie przykładów na zbyt swobodną interpretację Kroku 3 (dobra, obedrę ten eufemizm z bezpiecznego niedopowiedzenia: nie wystarczyło robić tego, co do mnie należy i godzić się z tym, co się nie udaje; w pogoni za zaliczaniem kolejnych zadań zgubiłam uważność i konieczność dokonywania co trudniejszych wyborów, co pociągnęło za sobą jeszcze parę rzeczy i wpędziło w bardzo nieprzyjemny stan). Po raz kolejny okazałam się świetna w wyłapywaniu nowych możliwości, propozycji, zleceń. I znowu zdobyłam mistrzostwo w stylu dowolnym zbyt optymistycznego planowania tych wszystkich okazji, wyrabiania się w nich i z nimi. Już nie chodzi o właściwą organizację czasu, tylko przyznanie, że tego wszystkiego, całego bogactwa aktywności, nie da się zorganizować tak, jakbym sobie życzyła (a życzyłabym sobie zrobić szybko i oczywiście świetnie, i mieć z głowy, żeby być wolną i robić wszystko inne! Bo mój ideał proporcji pracy i reszty świata to mniej więcej 1:6). Ale jest jeszcze coś, co odkryłam pod tą warstwą: a może z moją konstrukcją psycho-fizyczną nie da się inaczej, niż kombinować, przekładać, liczyć, myśleć, planować i martwić się, martwić się, martwić? A może – i to jest trochę łatwiejsze na teraz do przełknięcia – nie da się na razie. I nie ma co rozmyślać, szukać tysięcznych rozwiązań, a potem kolejnych, walczyć i tracić siłę na zmianę czegoś, co póki co zmienić w żaden sposób się nie daje. Może trzeba odpuścić. Nie wiem. Bo po drugiej stronie jest koniec orbity i strach, że się na nią nie wróci, jeśli to rozwiązanie okaże się nie tym właściwym.


204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...