niedziela, 25 kwietnia 2010

025. myślenie zabija

Usłyszałam kiedyś, że dla alkoholika myślenie jest nie tyle szkodliwe, co wręcz zabójcze (oczywiście, nie chodzi tu o proces poznawczo-porządkująco-refleksyjny, a raczej o zdolność tworzenia najbardziej zadziwiających ciągów nie-logicznych), bo jedyne, co taki potrafi wymyślić to pół litra. Niekiedy mam wrażenie, że – pomijając okres, w którym produktem mojego rozumowania było właśnie owo „pół litra” – jedyne, co ja potrafiłam i potrafię spreparować w głowie to katastrofa, kłopoty, nieszczęście.

Od dziecka przyzwyczajona do myślenia i wymyślania, fantazjowania i wyobrażania sobie, do tworzenia alternatywnych zakończeń, a jak dobrze szło – zwykle szło – to i środków, i początków, nie potrafię przestać. Choć mnie to męczy, wręcz niszczy. Wiem, że powinnam się zatrzymać i że tylko ja mogę to zrobić. Wiem nawet, że to jest możliwe. Tylko jakoś… nie umiem.
W pierwszych długich miesiącach trzeźwienia borykałam się z nocnymi napadami myślobicia – istny huragan szalejących w mojej głowie słów i zdań. Doprowadzało mnie to na skraj wyczerpania, nie dawało żyć. Uratowała technika wycinania świata, likwidacji wszystkiego. Nakładałam na ten kłębiący się jazgot szarą mgłę, która tłumiła dźwięki i ruch. Potem wyobrażałam sobie szarą betonową ścianę i wpatrywałam się w nią długo przed zaśnięciem. Wreszcie tablice z cyframi, powoli przesuwające się przed moimi oczami – od 1 do 9 i z powrotem. W końcu udało im się zastąpić nie tylko wrzaski i natrętne myśli, ale nawet całe sekwencje zawsze fatalnych dla mnie wyobrażonych zdarzeń.
Mogę łatwo sobie wytłumaczyć, po co mi one były – miały hartować, przygotować grunt, zabezpieczyć, żeby aż tak nie bolało (skoro już raz przeżyłam to w myślach, a nawet w całym ciele, bo ono aktywnie w tym uczestniczyło, bolało i płakało, to będę przygotowana, już mnie nie zaskoczy, nie dotknie). Błąd! Zawsze zaskakiwało. Dotkliwie, podwójnie. I chyba na życzenie – bo niewywołane w przedsennej fantazji może nigdy by nie zaistniało. Miały jeszcze jedną funkcję, o której wtedy nie miałam pojęcia – nie dać mi żyć, nie pozwolić oddychać całą pojemnością płuc.
*
Dzisiaj próbuje tak samo. Tyle że ja więcej wiem, również to, że więcej mogę. Trzymać rękę na pulsie rzeczywistości. Patrzeć i widzieć, co jest prawdziwe. Być tylko w teraźniejszości i nie wybiegać do przodu dalej niż 24 godziny. We wszystkim zdawać się na Siłę Wyższą, nie szarpać się wobec Jej woli – przecież wierzę w Jej opiekę i to, że ma dla mnie plan na życie (i że to najlepszy plan, jaki może się zdarzyć; i właśnie się zdarza).

czwartek, 15 kwietnia 2010

024. żałoby we mnie brak

Wiem, co się stało. I tyle. Bo jakoś nie czuję, żeby mnie to dotyczyło. W pewnym momencie zaczęłam się nawet zastanawiać, czy moje reakcje są poprawne, czyli normalne. A może ja nie mam uczuć, żadnej wrażliwości, serca nie mam? Bo wokół wszyscy chlipią, przejęci, zdruzgotani. A ja jakoś nie. Gorzej, widzę w sobie okropne pokłady cynizmu. Więc zaraz się martwię, że coś ze mną nie tak. Mam jedno wytłumaczenie mojej „znieczulicy” – nie oglądam TV, nie słucham radia, nie czytam gazet. Po prostu nie wiem, co się dokładnie dzieje, nie uczestniczę w tym narodowym poruszeniu, a tym samym nie daję się nasączać cudzymi reakcjami, nie pozwalam sobie sztucznie pompować emocji.
Nawet moje dziecko, i to całe wieki temu, znało wyimki z Psychologii tłumu Le Bona – po takiej lekturze na pewne rzeczy patrzy się inaczej. Zobaczyłam kiedyś, i uczyłam się tego, jakie zadziwiające reakcje można w widzu wywołać muzyką, montażem, światłem, komentarzem, i choć czasem daję się podejść zupełnie nieprofesjonalnie, to jednak szybko wracam na ziemię, ze spojrzeniem okrutnie bystrym.
Ale przecież nie chodzi mi wcale o Prawdę, o wrażliwość społeczną i uczciwość mediów – ja tylko martwię się o własną kondycję. I to też nie ze względu na moje ego (nazywam to moją małą prywatną laurką), nie po to, żeby wydawać się fajniejszą, już mi na tym coraz mniej zależy. Ja po prostu bym chciała być użyteczna, wyczulona na innych, żeby czasem pomóc, ale głównie jak najrzadziej ranić. A teraz przestraszyłam się, że tracę wrażliwość. Choć Program obiecuje mi przecież coś zupełnie innego: że moja uważność na drugiego człowieka wzrośnie. I że nie będzie mnie to wcale zbyt wiele kosztowało, bo stanie się automatyczne, jak oddychanie.
A może po prostu krucho u mnie z poczuciem wspólnoty? Owszem, wdzięczna jestem z istnienia AA, nawet czasem zdarza mi się pełne wdzięczności zdziwienie na myśl o wspólnocie wiary, ale na jakiekolwiek spędy, gdzie ogrom i siła tej wspólnoty/tych wspólnot mogłyby się w pełni objawić, się nie piszę. Byłam dwa razy w Częstochowie – zdecydowanie wystarczy. Lepiej ogarniam mniejsze skupiska ludzkie. Ja po prostu nie znoszę tego ściskającego gardło uczucia, tej łzawej czułostkowości – jestem tym w sobie zażenowana. Ale to przecież nie jedyny powód. Nawet gdy jestem w kościele i z jednej strony czekam na cud poruszenia (mimo wszystko czekam), to gdy pojawi się coś na jego kształt, ja zaraz się zastanawiam, czy ono jest autentyczne, czy to nie jedynie wynik ckliwej pieśni i poruszenia współwiernych. Przez długie miesiące – mam takie podejrzenie – na tym właśnie opierała się moja duchowość. Myliłam ją z labilną emocjonalnością (dziś bliższa jestem myśli, że wiara to nie uczucie tylko wola; i wierność pomimo wszystko). Już tak nie chcę. Więc unikam choćby cienia czegoś podobnego.

czwartek, 8 kwietnia 2010

023. Bóg szepcze


Nie chciałam, by czas Zmartwychwstania minął bez śladu we mnie. Nie chciałam go przegapić. Choć zajęta niespodziewaną eksplozją życia nie byłam szczególnie nastawiona na kontemplację.

*

Pamiętam pierwszą Wielkanoc po moim nawróceniu – zmysły wyostrzone, uwaga napięta – wszędzie czułam Boże tchnienie. Kolory, zapachy, dźwięki – wszystko mówiło mi o Nim. To było takie proste. Ale chyba też nie całkiem prawdziwe, bez kontaktu ze mną zwyczajną, powszednią. Lata, które minęły od tamtej wiosny, pokazały mi, że im bardziej jestem zanurzona w codzienności, tym mniej widzę i czuję Boga. Byłam w tym jak dziecko, któremu się wydaje, że gdy zasłoni oczy i nikogo nie widzi, samo nie jest widziane.
A rzecz polega przecież na tym, żeby być blisko Niego właśnie w najbardziej prozaicznych sytuacjach (tak sprawdza się prawdziwość objawień i świętość świętych – im mocniej trzymają się ziemi, pracy, ludzi, tym większa szansa na autentyczność; stan permanentnego uniesienia, brak zaczepienia w rzeczywistości wskazują tylko na pseudoreligijny odlot). Nadal nie wiem, jak to powinno wyglądać, ale coraz bardziej oddalam się od wizji całodziennej modlitwy – relacji z Bogiem nie załatwi się mamrotaniem pod nosem litanii. 

*

W tym roku znów zapomniałam, jak mało ode mnie zależy. Jedyne, co mogę, to dać czas i uwagę. Myślałam, że mnie to przerosło, że znowu zawiodłam, bo jak rasowy perfekcjonista zawsze czuję, że mogłabym postarać się bardziej, że znowu się wykpiłam. Tyle że perfekcjonizm i starania i tak chyba niewiele tu mogą zmienić. Dałam tyle, ile umiałam. Choć zmęczona i nieuważna, byłam i trwałam (z trudem). Nie liczyłam na cud. A może – znowu – uznałam, że mnie się on nie należy?
Bóg zapewne nie potrzebuje świąt, by działać. To nam niezbędny jest jakiś specjalny czas, moment, zdarzenie. Coś, co zmusi do zwolnienia, zatrzymania się, skupienia, bycia bardziej uważnym. W zwykłym zabieganiu łatwo Go przeoczyć. Bo On nie krzyczy, nie szarpie za rękaw. Moją mamę leciutko pogładził po policzku, szepnął, że jej trud i poświęcenie mają głęboki sens, przyniósł jej ulgę. Mnie udowodnił, że spełnia obietnice; szepnął, że Jego wola jest i pozostanie dla nas, tak ciasnych w myśleniu, patrzeniu, czymś niezrozumiałym, zadziwiającym i czasem nie do uwierzenia. Bo Jego drogi nie są naszymi. Powoli przestaję się czemukolwiek dziwić, ale nigdy zachwycać, nawet jeśli w tym zachwycie więcej jest grozy niż piękna. I wiem, że zmartwychwstanie dzieje się we mnie nieustannie.

wtorek, 23 marca 2010

022. krok za krokiem


Przez pierwsze kilka lat niepicia Kroki AA były dla mnie czymś zamglonym, nie do dotknięcia, czymś na później. Zawsze na później. Słyszałam, gdy czytali, sama czytałam, ale przepływały przeze mnie nic nie zostawiając, albo tyle, co woda czerpana sitem – ledwie mokry ślad minionej obecności. Nigdy nie pracowałam nad nimi solidnie i systemowo – nie winię się, systematyczność to po prostu nie mój styl – ale przychodziły chwile, że złapane gdzieś w locie Kroki wpasowywały się idealnie w mój aktualny fragment życia, odpowiadały i prowadziły. Czasem wzajemnie się przenikały, przepływały, przechodziły jedne w drugie, uzupełniały się i tworzyły coś tak oczywistego i jednocześnie tak nowego.
Kroki trzeci, szósty i siódmy.
Powierzenie woli, zauważenie i nazwanie wady, pokorna prośba o jej usunięcie. Takie proste, a tak wiele pułapek po drodze. Definiujesz wadę i prosisz. I nic się nie dzieje. Dlaczego? Czy Bóg ma to gdzieś? Możesz tak prosić i prosić, ale póki nie upadniesz tak naprawdę na kolana, póki nie dotkniesz prawdziwej pokory – nic się nie stanie. Prawdziwa pokora. Co ja mogę o niej wiedzieć… Otarłam się o nią zaledwie kilka razy. Prawdziwa pokora jest wtedy, gdy widzę i dogłębnie, do bólu odczuwam, że ja nic tu nie zdziałam, że choćbym nie wiem jak się starała, nie dam rady. Sama nie podołam. Nie wiem nawet od czego zacząć. Albo może i mam jakieś pomysły, lecz tylko kręcę się w kółko, bo nic nie działa, nic się nie zmienia. Próbuję i staram się (nie wystarczy po prostu chcieć: „chciałabym nie ranić ludzi” to zbyt ogólnikowe), ale nic się nie zmienia. I dopiero wtedy, umęczona i zrezygnowana, oddaję. Może nawet, nim oddam, przez krótką chwilę, godzę się na siebie taką. Taką, czyli nie-doskonałą. O, to już prawdziwy wyczyn, porzucić marzenie o wielkości, o pomniku.
Dobrze, przecież nie chodzi tylko o to, że jestem złośliwa, że sprawiam przykrość innym. To wierzchołek. To skutek. A co pod tym? (Zazdroszczę ludziom, którzy w prostocie oddają, nie zagłębiając się szczególnie w co, i dlaczego, i po co. Ale chyba mogłabym zaakceptować, że ja mam inaczej, że mimo przesadzonego rozrostu procesu myślowego mam szansę na uzdrowienie). Dlaczego tak się zachowuję, czego się boję, co chcę zyskać, jaką się pokazać? Bo chyba o takie rzeczy chodzi. To do nich ma dobrać się mój Bóg, to je uzdrowić. A ja mam tylko pozwolić i ufać, że On to zrobi.

czwartek, 18 marca 2010

021. tylko być


Życie jest do życia, nie do rozumienia. Jeśli starasz się zrozumieć życie, zamiast je przeżywać, wtedy je analizujesz intelektualnie z bezpiecznej odległości i tracisz podwójnie. Po pierwsze, gdy polegasz wyłącznie na intelekcie, patrzysz na życie przez zdeformowaną soczewkę, która zmienia percepcję i może sprowadzić cię na manowce. Intelekt staje się wówczas barierą, niepozwalającą żyć. Po drugie zaś, kiedy chronisz się przed życiem w swojej głowie, zamiast wziąć w nim czynny udział, pozostajesz widzem, który nigdy nie brudzi sobie rąk.
Tymczasem w życiu masz właśnie wprowadzić sobie brud pod paznokcie. Masz załamać się, zagubić, zdezorientować. Nie należy korzystać z intelektu do tego, by regulować, porcjować czy filtrować życie. Życie jest zjawiskiem znacznie większym od ludzkiego umysłu. Rozum jest twoim sługą, a nie panem; musi znaleźć swoje miejsce w dużo szerszym kontekście.
(Odwaga poddania się, Tommy Hellsten)

*

Przez ostatnie dziesięć lat właściwie tylko analizowałam, myślałam, reflektowałam. Przetwarzałam dane. Głównie na mój własny temat. Chowałam do właściwych szufladek i segregatorów. Żeby jakoś poukładać świat, żeby się w nim choć trochę odnaleźć albo nie tak całkiem zagubić. Każde zdarzenie, czy brak zdarzenia musiałam przemyśleć. A potem przemyśleć te przemyślenia. I tak w kółko. Przez to myślenie nie zorientowałam się, że nie istnieję naprawdę. Jeśli w tamtym czasie zdarzyło mi się żyć, to raczej przypadkiem, jakby mimochodem. Pomimo. Pewne rzeczy, te, które muszą się dziać w swoim czasie, jakoś wpychały się w moje życie. Ale potrafiłam je skutecznie zamyśleć. Nie przeżywałam ich, nie wyciągałam wniosków. Dlatego historie się powtarzały, popełniałam te same błędy – bezrefleksyjnie, a miałam je przecież tak gruntownie w głowie przerobione.
To wieczne grzebanie w sobie zaczęło mnie wreszcie męczyć. Miałam tak strasznie dość nieustających analiz. Nie umiałam tylko przestać. Przestało się samo.
Życie jest jak oddychanie, jak chodzenie. Żyć prawdziwie to nie zauważać, że się to robi, może nawet nie wkładać specjalnego wysiłku. Jak z zakochaniem – samo się dzieje. I wszystko jest łatwe. Nie myślę więc, po prostu jestem. Czasem tylko włączy się dawny nawyk – jakiś lęk, czarna myśl, wątpliwość: A jeśli to szczęście zaraz się skończy? A jeśli skończy się nie zaraz, tylko za kilka miesięcy albo lat? A jeśli przestanie być takie, jakie jest? Czy ja mam jakiś wpływ? Czy powinnam zachowywać się w jakiś określony sposób?
To stało się samo, bez mojego udziału. Przyszło do mnie bez moich zabiegów. Jak z łaską, prezentem od Boga. Może więc to puścić – niech się dzieje. Nic nie próbować. Tylko nie szkodzić, nie analizować, nie myśleć przesadnie. Nie umiem nawet dobrze Mu podziękować.

sobota, 6 marca 2010

020. uciekam


Sobota cudowna. Totalnie bez zobowiązań. Żadnych spotkań, prac, szkół, obowiązków. Mogę nie robić nic. Nawet chcę nie robić nic. Tak się ze sobą niedawno umówiłam – że przy pierwszej okazji spróbuję. Jak to jest – usiąść i nic. Bez filmu, książki, gazety, telefonu, kawy, bez jakiegokolwiek rekwizytu uprawomocniającego. Ze sobą. Tylko. Się nie udaje. Myśl ucieka natychmiast w praktyczno-prozaiczne rejony. Ma prawo, a nawet rację, bo zawsze coś. A poza tym chroni przed spotkaniem ze sobą. Bo co miałabym ze sobą począć?

*

Sonata jesienna Bergmana. Monolog wewnętrzny starej kobiety, nie, nie całkiem starej, ale na tyle, by wiedzieć, że przegapiła swoje dojrzewanie. Nie, nie, tylko nie płakać, tylko nie płakać. Co robić? Weź prysznic. Nie Charlotto, żadnych łez. Do obiadu założę kostium albo nie, tę czerwona sukienkę. Co z tymi emocjami? Żadnych emocji, żadnego rozklejania. A w przyszłym tygodniu do Monte Carlo. Tak, Monte Carlo będzie w sam raz…
Najpierw widzę scenę sprzed 15 lat. Stoję za barem, właśnie wymyśliłam najlepszy drink świata – po dwóch nic cię już nie obchodzi, po czterech – nie pamiętasz, że w ogóle, że ty, że ktoś, że coś, że cios. Bosko jest! Zabawa, zabawa… to nic, że twarz jak po botoksie, zero wyrazu – takich wyrazów publicznie się nie używa. To nic, że w środku wszystko poszarpane i skręca się i wyje, ale na zewnątrz żadnych łez, żadnych emocji, zabawa, zabawa…
A potem dociera do mnie, że nadal tak robię. Inaczej, ale nadal. Świetnie się ucieka na brak czasu – skoro go nie ma, trzeba przyspieszyć, może uda się dogonić. A że po drodze wszystko mija jak w pędzącym samochodzie? Albo planowanie dnia, tygodnia, miesiąca. Ileż można wepchnąć w taki jeden biedny dzień! Żeby wyrobić wydumaną normę trzeba gnać, do zadyszki. Albo pogodzić się z kosmicznym rozczarowaniem sobą. Jest jeszcze ucieczka na bardzo dużo pracy albo na bardzo ważne spotkania, albo na inne bardzo. No i, fantastycznie skuteczna, ucieczka na analizowanie siebie. A ja bym tak chciała uciec od ucieczek…

piątek, 26 lutego 2010

019. zakaz smutku


W takim stanie cichej rozpaczy i miejscami beznadziei trafiłam na ostry dyżur do mojej terapeutki. Nie pamiętam dokładnie, co mówiła (mam taki defekt, że im bardziej jestem rozstrojona na dany temat, tym mniej z niego łapię, niby rozumiem poszczególne słowa, ale ich wspólnego sensu już nie chwytam, i najczęściej gubię gdzieś najważniejszą część, po prostu nie jestem w stanie jej zapamiętać), ale jedno mogę zidentyfikować – że wyszłam od niej z pozwoleniem na mój stan i paradoksalnie to właśnie pozwolenie mnie uwolniło. Ona, nie nazywając nawet tego wprost, pokazując mi tylko alternatywne rozwiązania, dała mi prawo do smutku. Ja usłyszałam, że mogę być przygnębiona, że mogę być byle jaka, nie muszę na siłę się z tego podnosić. Poczułam się jakbym wróciła do domu po długiej podróży, jakbym wróciła do swojego ciała. Dlaczego? Bo, uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, wcześniej, przez całe moje życie nikt, łącznie ze mną, a może nawet ze mną na czele, nie dawał mi takiego prawa.
To ciekawe, ale dwa dni przed tą wizytą spędziłam weekend z moją mamą. Rozmawiałyśmy sporo i dość głęboko, jak na nasze stosunki. Parę razy powtarzała, jakim byłam radosnym, żywym, zawsze uśmiechniętym dzieckiem – istną gwiazdeczką, iskierką. Fajnie, mnie ten opis bardzo się podoba i robi na mnie wrażenie, tyle że… na wszystkich zdjęciach z dzieciństwa jestem taka smutna… I w moich wspomnieniach jakoś też niewiele śmiechu. A potem zrozumiałam, że nie wolno mi było płakać i się złościć, że grzeczne dzieci, które kochają swoje mamusie i muszą im pomagać (bo one mają strasznie ciężkie życie), nie mogą być smutne i rozmazane, nie mogą swoją osobą, a już na pewno nie szlaczkami łez na brudnej buzi, drżącą podkówką z ustek, opuszczoną główką obciążać i tak umęczonych mamuś, nie powinny czuć, ani mieć potrzeb i oczekiwań, bo inne potrzeby i oczekiwania dłużej czekają w tej niemożliwej kolejce.
Smutku – to było już dużo później – szczególnie nienawidził mój ojciec. Dla niego musiałam przebierać go we wściekłość. Wtedy mógł mnie chociaż zbić – miał prawo, przecież byłam nieposłuszna i krnąbrna.
Ale najgorsze, że żalu i rozmemłania, nieposkładania i oczekiwań i potrzeb zakazałam sobie sama! Gdy już się uwolniłam od moich kochanych rodziców sama wzięłam się za siebie, za wychowanie tej niegrzecznej dziewczyny, która śmie miewać gorsze dni. Która śmie mieć te uczucia. Niby – ostatnio, gdy miałam już jako taką świadomość istnienia małego dziecka, tej Malutkiej we mnie – robiłam to łagodniej, powiedzmy że delikatniej, że z troską, ale to nieprawda. Zakaz to zakaz. Nie masz prawa źle się czuć! Masz? O, wiesz przecież, że to będzie cię kosztować. Weź się lepiej w garść, zrób coś, nie łaź tak, nie rycz, no, dobrze, nie płacz już, Malutka, nie płacz, nie ma za czym. Nic się nie stało przecież, czego buczysz. No już, skończ z tym.
Nie lubiłam siebie takiej niewyraźnej. Na siłę starałam się wyciągać za uszy. Ciężko mi szło. Więc dowalałam sobie jeszcze bardziej. Że sama sobie to robię, że jestem nieszczęśliwa na własne życzenie, że nie potrafię się cieszyć życiem, nie widzę tego, co dobre, skupiam się na brakach, mało tego, pewnie sama je sobie organizuję. Fajną sobą, niby taką prawdziwą, byłam tylko jako energiczna, wesoła i błyskotliwa ja.
Potem odkryłam kolejne osoby, które wspierają ten zakaz smutku. To przyjaciele, moi bliscy, którzy – wiem, robią to nieumyślnie, chcą dobrze, myślą, że chcą – na moją skargę, że zostałam tak żałośnie, bez klasy porzucona mówią: powinnaś się cieszyć, masz to z głowy, co za dupek, skoro cię nie chciał; daj spokój, to nie problem, zaraz minie, zapomnisz, zajmij się czymś fajniejszym. Kiedyś przełykałam ten dodatkowy ból: podstawowy – porzucenia i ten drugi, kto wie, czy nie gorszy – podważenia wagi moich uczuć. Dziś już się na to nie godzę. Zaczęłam mówić. Najpierw do mamy, która tak chciała pocieszyć, potem do wszystkich innych: może palant, może to dobrze, ale teraz mnie bardzo boli, uszanuj to i pociesz. Działa! Po chwilowej konsternacji, ale działa doskonale.
*
A więc mogę być przygnębiona, mogę być byle jaka, w dole, w kryzysie. Cóż za ulga! Jakby jakaś część ciała mogła wreszcie po latach wrócić na miejsce. Zaakceptowana, przytulona, uprawomocniona, ukochana. Mogę przytulić smutną Malutką. Bo mam pozwolenie na smutek. A skoro mam prawo być przygnębiona to, nawet pomyślałam, że od czasu do czasu wcale nie muszę.

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...