niedziela, 8 września 2013

108. niby-przypadkowe lektury

Bywa tak: włączam sobie jakiś przypadkowy film albo sięgam po całkiem niewinną książkę, a tu… zaraz mi wyskakują z problemem alkoholowym!

* 

W PRL-u piją wszyscy: robotnicy, chłopi, inteligencja. Młodzi i starzy, kobiety starają się dorównać mężczyznom. Pije się z okazji (imieniny, urodziny, Dzień Górnika i Dzień Energetyka, pępkowe, Dzień Kobiet, chrzest, mecz wygrany i przegrany…), ale częściej bez okazji. Nie można odmawiać. Kto nie pije, ten kapuś. (…) W latach 80. milicjanci zatrzymują co roku na ulicach 450-600 tys. pijanych osób. Przy czym mowa tu tylko o tych, którzy dopuścili się zakłócenia porządku publicznego. Na co dzień pod wpływem alkoholu znajduje się około miliona osób! Każdego roku Straż Przemysłowa zatrzymuje 12-13 tys. pijanych pracowników, a kolejnych 20 tys. w ogóle nie wpuszcza do zakładów z powodu nietrzeźwości. Trudno oszacować, ilu Polaków naprawdę pije w pracy. (…) Ilu lekarzy pije? W Europie co piąty lekarz i co dziesiąta lekarka, więc u nas chyba podobnie. Wśród chirurgów jeszcze gorzej – problem z alkoholem ma co szósty lekarz i co czwarta lekarka. W Polsce nie ma takich badań. Śląska Izba Lekarska zatrudnia osobę, która ma pomagać lekarzom w walce z uzależnieniem. Zgłasza się do niej średnio 12 medyków na rok, a w izbie jest ich 15 tys. (…)
Dlaczego nikt przez tyle lat nie reagował na pogłębiający się alkoholizm pani profesor? Dlaczego jej się tego nie wybacza? Czy można było pomóc? Jak? Odpowiada psycholog dr Ewa Woydyłło: 
 Taki skandal jak pokazywanie pijanej lekarki w telewizji prawie nie zdarza się w Niemczech, Francji, Szwecji, a nawet w Czechach. Tam reaguje się szybko na niedopuszczalne lub nieprofesjonalne zachowania. W Polsce pozwalamy ludziom ginąc na naszych oczach, bo zakłamanie Polaków na temat picia sięga Himalajów. Prof. Gierek-Łapińska nie jest jedyna. Kobiet, do których nikt długo nie wyciąga ręki z pomocą, są setki. Albo nie wiemy, co robić, albo z wygody odwracamy się na pięcie. Koimy sumienia stwierdzeniem: „To nie moja sprawa”. Albo siedzimy cicho, bo sami mamy problem z alkoholem.
Alkoholizm jest chorobą umysłu, a nie wątroby. Zaprzeczenie to typowy mechanizm. Umysł alkoholika podsuwa mu wytłumaczenia, dzięki którym człowiek nie musi się z tym rozstawać. Lekarze piją więcej niż inne grupy zawodowe, ale nie są jedyni. Bardzo dużo piją księża, posłowie, dziennikarze, artyści. Lekarze często także nadużywają leków, bo mają do nich łatwy dostęp. Usprawiedliwiają się misją i szczególnym narażeniem na stres.
Dlaczego o istocie uzależnienia, o alkoholizmie jako chorobie całej rodziny, o nowoczesnym leczeniu studentom medycyny nie mówi się nawet przez pięć minut? Dlaczego dopiero na szóstym roku w ramach zajęć z psychiatrii poświęca się ledwie kilka godzin na omówienie skutków zaawansowanego alkoholizmu, a więc o delirium, polineuropatii, psychozach? Dlaczego o tym, jak się uzależnienie rozwija, nie ma ani słowa?
Gdy pani profesor mówi: „Gdyby wszyscy pili tyle co ja, Polska byłaby wzorem trzeźwości”, świadczy to o tym, że to ciężko chora osoba, a jej umysł wciąż pracuje na rzecz jej uzależnienia. Ona nie mówi tego innym. Ona powtarza to sobie. Ja?! Ja nie jestem uzależniona! Może czasem piję, ale przecież nie mieszkam jeszcze na dworcu albo pod mostem.
Kobietom w Polsce nie wybacza się pijaństwa. Polka, która jest tylko troszkę mniej święta niż Matka Boska, uchodzi już niemal za ulicznicę. To dlatego kobiety ukrywają problemy. Piją w samotności. Przelewają alkohol do butelki po coli, żeby dzieci nie widziały. Na matkę, która spóźni się po dziecko, przedszkolanki zawsze krzywo patrzą. Ojciec może przyjść nawet zawiany. Jemu się odpuszcza.
W naszym kraju nie potrafimy powiedzieć: „Masz problem, pijesz”. (…) Uważamy, że mamy w Polsce kulturę miłosierdzia, a uprawiamy kulturę ciemnoty i obojętności wobec cierpiących bliźnich. Gdy słyszę takie historie, serce mi krwawi. Przez hipokryzję i brak odpowiedniej wiedzy krzywdzimy miliony ludzi.


Dariusz Kortko, Judyta Watoła, Czerwona Księżniczka

niedziela, 1 września 2013

107. eskimosi

Przyszła dziś na oddział jakaś dama, aby się zająć duchową stroną naszego życia. Przedstawicielka Ruchu Anonimowych Alkoholików, a może innego podobnego stowarzyszenia. Chciała wzmocnić nas psychicznie i w tym celu opowiedziała kilka naprawdę świetnych historii. Po pierwsze, wyjaśniła, dlaczego ludzi, którzy wprowadzają innych do grup Anonimowych Alkoholików, nazywa się Eskimosami. Prawdopodobnie wszystko zaczęło się od pewnego faceta, który miał na imię Harvey. Otóż kiedy ten Harvey siedział sobie w barze gdzieś na Alasce, wszedł tam jeszcze inny facet, Tony, i zaczął rozmawiać z barmanem o Bogu. Harvey zapytał Tony’ego: „Wierzysz w te rzeczy?”. „Tak, wierzę” – odparł Tony. Wtedy Harvey powiedział: „Eee tam. Osobiście to sprawdziłem. Kupa bzdur, nic więcej”. Zaciekawiło to Tony’ego. „Co masz na myśli? Co się właściwie stało?”. Harvey zaczął więc swoją opowieść: „Zdarzyło się to podczas strasznej, naprawdę strasznej śnieżycy. Zgubiłem się i przez kilka dni nie udało mi się odnaleźć właściwej drogi. Byłem bliski śmierci. Ogarnęła mnie rozpacz. Całkowicie bezradny, padłem w końcu na kolana i zacząłem się modlić: Boże, jeśli jesteś gdzieś tam wysoko, proszę, wydostań mnie stąd, ocal mnie”. Harvey zamilkł na chwilę, więc Tony zaczął go ponaglać: „No i co się wtedy stało?”. A Harvey na to lekceważąco: „Nic takiego. Pojawił się jakiś Eskimos i pomógł mi się stamtąd wydostać”.
 Carrie Fisher, Pocztówki znad krawędzi

środa, 28 sierpnia 2013

106. dlaczego nie warto nieść posłania za pieniądze

W rozważaniach na temat Ósmej Tradycji pojawia się pytanie: Dlaczego tak ważne jest, by nie nieść posłania na pieniądze? Niektórzy bardziej świadomi, a może i bardziej odważni specjaliści/profesjonaliści w dziedzinie uzależnień wiedzą, a nawet mówią na głos, że profesjonalne lecznictwo nie ma spektakularnych sukcesów w leczeniu alkoholizmu (mówiła o tym np. Ewa Wojdyłło: Jeszcze żadnemu profesjonaliście nie udało się wyleczyć alkoholika). Anonimowi Alkoholicy mają rozwiązanie i pewną skuteczność. Jednak jak ona by wyglądała, gdyby za to rozwiązanie alkoholik-nowicjusz miał płacić? Owa skuteczność AA nie polega przecież wcale (albo w głównej mierze) na dostępności „leczenia”, bo w Polsce jak dotąd alkoholicy mają naprawdę doskonały – bezpłatny i bezpośredni – dostęp do profesjonalnej terapii odwykowej. Wic polega na tym, o czym pisał już w Wielkiej Księdze jej autor, że do cierpiącego alkoholika najlepiej, najskuteczniej i najszybciej może dotrzeć inny alkoholik, który miał te same lub podobne doświadczenia choroby, cierpienia, upadku, co jeszcze cierpiący alkoholik, a do tego ma doświadczenie wyjścia z alkoholowego impasu. Wszyscy kompetentni psychiatrzy, którzy zajmują się nami, stwierdzili, że czasami jest niemożliwością skłonienie alkoholika do przedyskutowania bez oporu jego sytuacji, zadziwiające jest również, że ani żony, ani rodzice, ani najbliżsi przyjaciele nie są zazwyczaj w stanie znaleźć lepszego sposobu podejścia do alkoholika niż psychiatra czy lekarz. Natomiast alkoholik, który znalazł dla siebie wyjście z sytuacji, który jest bogato wyposażony w fakty z własnego doświadczenia zdobywa zazwyczaj kompletne zaufanie innego alkoholika w ciągu kilku godzin. (Anonimowi Alkoholicy, str. 15)

Często alkoholicy wspominając swoje pierwsze dni i tygodnie w AA, mówią o podejrzeniu: coś tu nie gra, czegoś ode mnie na pewno będą chcieli w zamian! Jedni – a jest to po części i moje doświadczenie – obawiali się wciągnięcia w sektę lub nakłonienia do głębszego zaangażowania się w życie jakiegoś kościoła (w Polsce chodzi właściwie o jeden konkretny kościół). Drudzy wietrzyli podstęp finansowy. Pamiętam dobrze opowieść przyjaciela, który gdy usłyszał na pierwszym mityngu zaproszenie do Siódmej Tradycji i słowa: „utrzymujemy się z własnych dobrowolnych datków”, pomyślał: „Aha, tu was mam!”. Pomoc – szczególnie natury duchowej – „ofiarowywana” za pieniądze lub jakiekolwiek inne korzyści budzi nieufność i niechęć, zamyka, jest przez to mniej, o ile w ogóle,  skuteczna. Dlatego ważne jest, by Anonimowi Alkoholicy nieśli posłanie w ramach Dwunastego Kroku za darmo, bezinteresownie – by jak najlepiej realizować nasz główny cel, o którym mówi Tradycja Piąta.
Istnieje też pewna zależność natury, powiedzmy, psychologicznej, dość powszechna, dotykająca czy też zdarzająca się nie tylko alkoholikom: płacę, więc wymagam! Takie podejście – w przypadku płacenia za posłanie – może rodzić absurdalne sytuacje, kiedy potrzebujący pomocy chory (czasami ta choroba osiąga przecież wymiar wręcz szaleństwa, nie bez powodu mówi się o pijanym myśleniu) człowiek stawia warunki komuś, kto tę pomoc ma nieść, zatem komuś przynajmniej w pewnym obszarze zdrowszemu. Sens i celowość całej operacji stanęłyby wówczas pod znakiem zapytania, bowiem jej efektem z założenia powinny być przebudzenie duchowe oraz przemiana myślenia i postaw nowicjusza, nie zaś powrót na stare tory pijanego myślenia aowca, który niesienia posłania się podjął.

W tym miejscu warto jeszcze dopowiedzieć, że relacja udzielającego pomoc i tę pomoc przyjmującego, a dokładniej rzecz ujmując, intencje tego pierwszego powinny być jak najczystsze, jak najbardziej bezinteresowne. Korzyści nie oznaczają wyłącznie pieniędzy! Nie muszę żądać zapłaty za „pomoc”, żeby zrobiło się niejednoznacznie, żeby zniszczyć duchowy potencjał tej relacji i co za tym idzie naprawdę nie pomóc. Jeśli pozwalam – albo nakłaniam czy wręcz wymuszam, choćby sugestią, emocjonalnym naciskiem – by nowicjusz woził mnie swoim samochodem (nie dokładam się do paliwa), płacił za moją kawę, gdy łaskawie się z nim spotkam na omówienie jego wątpliwości, trudności, Programu, gościł w swoim domu, kupował jedzenie, pożyczał mi pieniądze, brał na siebie umowę za mój telefon komórkowy, wspierał mnie swoimi biznesowymi znajomościami i załatwiał moje prywatne sprawy to… w którymś momencie może się okazać, że z całej tej relacji nowicjusz wyniesie tylko jedno wrażenie – zostałem wykorzystany! A jeśli uzna, że ja z tymi moimi zachowaniami i postawą „reprezentuję” całe AA, że wszyscy anonimowi alkoholicy tak robią (a niby dlaczego miałby myśleć inaczej, skoro ma takie właśnie doświadczenie?), to nie tylko nie pomogłam. Być może zniszczyłam jedyną szansę tego człowieka na wyzdrowienie! A to już „przewinienie” dużo cięższego kalibru. Oczywiście, nikt mnie z tego nie rozliczy, bo AA nie ma narzędzi, które by to regulowały. Zostanę ze swoim sumieniem.
Podobnie, jeśli moje korzyści będą natury emocjonalnej: mam oto kogoś, kto ode mnie całkowicie zależy, jestem dla kogoś guru, ileż to ja robię dla tych alkoholików… Te kwestie oczywiście najskuteczniej reguluje sam program AA – nie bez powodu w Dwunastym Kroku napisane jest: Przebudzeni duchowo w rezultacie tych Kroków staraliśmy się nieść posłanie… Przebudzenie duchowe jest przed niesieniem posłania. I to ono właśnie chroni nowicjuszy przed moimi wadami.

piątek, 23 sierpnia 2013

105. honorowo, czyli jak?

Działalność we Wspólnocie AA powinna na zawsze pozostać honorowa, dopuszcza sie jednak zatrudnianie niezbędnych pracowników w służbach AA. Tradycja 8 AA

*

Treść Ósmej Tradycji już na samym początku rodzi kilka pytań. Przy tej okazji zrozumiałam, dlaczego przez dłuższy czas Tradycje AA nie były w stanie przebić się do mojego, ogarniętego hasłami “zdrowego egoizmu” umysłu: Jaka działalność? Przecież to wszystko, to całe AA, jest dla mnie! Nie odwrotnie. To jednoznacznie mi pokazywało, że Tradycje nie dotyczą mnie, tylko jakichś tam działaczy. Przecież ja nie zamierzałam na tym polu działać. Nawet nie byłam tu w AA „na stałe”. No dobrze, dość tych anegdot (bo dziś tylko w takich kategoriach mogę traktować moją niedojrzałość i ignorancję). O co zatem chodzi z tą honorową działalnością i jakie działania wchodzą w jej zakres? Jacy pracownicy są AA niezbędni?
Nie chodzi tu raczej o honor rozumiany słownikowo, jako godność czy dobre imię. Choć za pożądane uważam, byśmy w rezultacie przebudzenia duchowego stawali się ludźmi honoru, czyli po prostu porządnymi ludźmi. W amerykańskim oryginale Ósmej Tradycji widnieje słowo nonprofessional. To znaczy “nie zawodowy”, “nieporfesjonalny”. Jak rozumiem, w naszym tłumaczeniu honorowa miała oznaczać non-profit (a nie odwoływać się do “honoru”), czyli wykluczyć przyjmowanie za tę działalność gratyfikacji. Zresztą, na pierwsze (i częściowo drugie) pytanie odpowiada rozszerzona wersja tej Tradycji: Anonimowi Alkoholicy nigdy nie powinni stać się zawodowcami. Przez zawodowstwo rozumiemy pomoc udzielaną alkoholikom za opłatą lub na etacie. Możemy jednak zatrudniać alkoholików do świadczenia takich usług, do których musielibyśmy najmować niealkoholików. Tego rodzaju prace powinny być należycie wynagradzane. Nigdy natomiast nie powinno się płacić za realizację Dwunastego Kroku.
Kim są pracownicy AA? To pracownicy Fundacji Służb Krajowych i obsługa BSK: dyrektor, księgowa, sekretarka i prawdopodobnie kilka innych osób, niezbędnych do funkcjonowania biura i Fundacji, która jest podmiotem prawnym, co narzuca pewne określone uwarunkowania. Ciekawe jest zastrzeżenie zawarte w tej Tradycji, mówiące o niezbędnych pracownikach – w BSK potrzebny jest dyrektor, ale już vice dyrektor niekoniecznie…  Dlaczego te osoby – pracownicy AA – mają dostawać wynagrodzenie? Bo, po pierwsze, za pracę należy się wynagrodzenie. Ale są jeszcze co najmniej dwa praktyczne powody: jeśli ktoś ma dobrze wypełnieć swoje obowiązki w pełnym wymiarze godzin nie będzie w stanie gdzie indziej zarobić na życie – to chyba logiczne. I drugi, oczywisty dla tych, którzy mieli do czynienia z wolontariatem i ochotnikami, przerobiony też na własnej skórze AA – ochotnicy, szczególnie niecierpliwi alkoholicy, często i szybko tracą ochotę i… znikają z pola działania. Mogą, nic ich nie wiąże, nic nie podpisywali. To szczególnie dokuczliwe, a nawet kłopotliwe, gdy pewne prace muszą być wykonywane stale, w określonym czasie, bez względu na chęci czy zachcianki (ktoś musi odbierać telefony od alkoholików, przyjmować zamówienia na literaturę, ktoś musi wysyłać zamówioną literaturę, ktoś musi podpisywać faktury). Pobranie wynagrodzenia zobowiązuje mnie do wykonania pracy, na którą się ze zleceniodawcą umówiłam. Będę z tego rozliczona. Gdy w grę wchodzą kwestie prawne, finansowe taka odpowiedzialność jest niezbędna.

O tym, dlaczego tak ważne jest, by nie nieść posłania za pieniądze, już wkrótce...

sobota, 10 sierpnia 2013

104. my wiemy! (bo musimy, bo… się boimy)

Byłam jakiś czas temu na warsztatach sponsorowania AA. W części dyskusyjnej padło w kierunku spikera pytanie: A jak się zachowujesz wobec podopiecznych jeśli masz nawrót, czujesz się koszmarnie sam ze sobą, żyć ci się nie chce? Nie boisz się, że przekażesz im coś skażonego, niewłaściwego? Po sali przeszedł szmerek. Szmerek pobłażliwych, ukrytych za chrząknięciami, uśmiechów. Tych, co wiedzą! Spiker, z tym samym uśmieszkiem, powiedział: Nie rozumiem, o czym mówisz. Zaraz jednak się zorientował, że ironia może nie być właściwie albo w ogóle odczytana (bo pytanie zadane było zduszonym i dość zdesperowanym głosem, co sugerowało, że w tym wypadku może zabraknąć dystansu niezbędnego do czytania jakichkolwiek pozawerbalnych niuansów), i dodał: To znaczy wiem, ale to mi się nigdy nie zdarzyło. Pobłażliwym uśmieszkom zaczęło towarzyszyć porozumiewawcze kiwanie głowami. To się nie zdarza! My wiemy! My, na Programie znamy odpowiedź. Jeśli jesteś na Programie to wszystko gra, wszystko jest jasne i proste. A nawet jeśli zdarzają się kłopoty, to wiadomo jak je rozwiązać! OK., powierzamy się, ale i tak wiemy. Przyjmujemy wolę, ale… zaradzamy.
*
No dobrze, to teraz się przyznam: i ja tam byłam, i kiwałam. Może i najbardziej ze wszystkich. Wtedy tak właśnie wiedziałam. Skąd ta żarliwość w uśmiechaniu i kiwaniu? Za taką postawą mocno chronionej pewności czai się strach – że coś jednak pójdzie nie tak, że może ta metoda, ta ostatnie deska ratunku, w moim przypadku nie zadziała. Muszę więc przed sobą trzymać, niczym tarczę z godłem, przekonanie, że jeśli będę robić wszystko, jak przykazano, to nic złego mnie nie spotka, Program mnie ocali, to już tylko samo dobro, duchowa błogość. Jeśli będę robić wszystko… W pewnej starej księdze jest opowieść o bogatym człowieku, który stawiał spichlerze i krzątał się wokół swojej przyszłej, jeszcze większej niż dotychczasowa, pomyślności, całkiem zresztą rozsądnie i logicznie – skoro szykował mu się urodzaj stulecia. Jednak Historia czy Los (jakkolwiek je rozumiał) obeszły się z nim nienajlepiej. Mimo że się tak rozsądnie starał. Że zabiegał. W starej księdze nie piszą, że coś zaniedbywał, że robił coś wbrew. A jednak go zmiotło, zanim ujrzał pierwszy złoty kłos nowego zbioru.
* 
W Drogowskazach Wiktora Osiatyńskiego jest rozdział poświęcony jednej z książek Scotta Pecka, ważnego dla mnie autora i człowieka. Przeczytałam tam: Coś takiego („ciemna noc zmysłów”) przydarzyło się samemu Peckowi. Gdy miał 50 lat, w czasach największego sukcesu i powodzenia, zawładnęła nim na wiele miesięcy depresja. (…) Przez półtora roku było coraz gorzej, Pecka nie opuszczała depresja, nachodziły go myśli samobójcze, aż w końcu skończyło się to równie nagle, jak przyszło. Przeczytałam i zrzedła mi mina. Jak to? On? Przecież on wiedział! Wiem, że wiedział, bo napisał fantastyczną książkę (Droga rzadziej wędrowana; The Road Less Traveled), w której to wszystko jest! Jak to możliwe, że te przepisy, które jak się zdaje – i jak sam pisał – wprowadzał w życie, teraz nie poskutkowały? Ziarno niepokoju zostało zasiane, tym bardziej, że sama od jakiegoś już czasu odczuwałam zdecydowany spadek witalności, sił, chęci i towarzyszący im dyskomfort, że coś mi się rozłazi, nie nadążam, że to nie tak ma być. Nosiłam ten niepokój, to nierozwiązane równanie, przez dłuższy czas, a witalność, siły i chęci coraz bardziej nikły, co wywoływało natychmiastową reakcję: coś z tym zrobić, koniecznie! Zaradzić, rozwiązać, naprawić. Im bardziej chciałam zrobić, tym bardziej linka się zaciskała. Jak we wnykach – szarpiesz się rozpaczliwie i jest coraz gorzej, ranisz się coraz mocniej i tylko sił ubywa. Aż ubędzie ich na tyle, by móc się poddać, ogłosić bezsilność (na szczęście wciąż dzieje się to przed śmiercią nadziei).
*
Wiem, o czym mówił człowiek z sali. Bardzo mocno to odczuwam na własnej skórze. Pytanie "głupca" zamieniło się w zagadkę filozofa. Rozpaczliwe szukanie – i stosowanie – rozwiązań nie jest dla mnie dobrą metodą, bo tylko oddala od istoty. Ale to nie znaczy, że mam porzucić wszelkie rozwiązania i podpowiedzi. Są trzy, które zresztą dobrze znam: Tylko jedna rzecz na raz, Najpierw sprawy najważniejsze i Działaj tak, jakby… Aowskie mądrości, z których kiedyś tak szydziłam i nadal stosuję wyłącznie z odpowiednim komentarzem, to nic innego, jak zamknięte w skondensowanej formie hasła, sloganu konkretne rozwiązania. Krótko, żeby było łatwiej zapamiętać. Może i topornie, ale finezja nie jest kluczowa w ratowaniu życia, również duchowego… 

poniedziałek, 22 lipca 2013

antyporadnik



Wszystko zaczęło się od pewnej wymiany maili. Ktoś zapytał, czy mogłabym napisać tekst na nieco przewrotny temat:
jak wychować sobie męża. I w związku z tym, czy ja w ogóle mam męża? Wypaliłam wtedy, że mogę co najwyżej napisać, jak męża stracić, bo tu mam kompetencje niepodważalne! Straciłam skutecznie jednego. Nie jestem wcale z tego dumna. Ale przyglądając się z perspektywy czasu tamtej sobie, moim przekonaniom, pomysłom na życie i konkretnym zachowaniom wiem, że inaczej po prostu nie mogło być. Wypunktowałam wszystkie moje przewinienia, jednocześnie obserwując je u zaprzyjaźnionych lub zupełnie przypadkowych par. To było niesamowite! Mnóstwo ludzi na moich oczach popełniało te same błędy i wydawali się ślepi na to, co robią. Zachowywali się wybitnie nielogicznie, a przy tym jakby nie mieli świadomości własnych działań, a zwłaszcza ich – oczywistych wydawałoby się – efektów. Ale przecież i ja, kiedyś, nie miałam pojęcia, że postępuję nierozsądnie (a czasem wręcz głupio) i poniekąd na własną zgubę. W dodatku nie tylko własną, bo przecież w małżeństwo zamieszanych jest więcej osób.
Wkrótce pojawiło się zapotrzebowanie na drugą część: skoro kobiety mają już przepis na „utratę męża”, czemu skąpić analogicznej wiedzy mężczyznom? Zaraz potem okazało się, że w podobnie nierozsądny sposób niszczymy inne ważne relacje i tracimy bardzo istotne w życiu rzeczy.

niedziela, 21 lipca 2013

o sztuce tracenia


Tracić i rujnować w życiu można dużo i na dowolnym gruncie. Marnować relacje, znajomości, przyjaźnie, miłości. Talenty, możliwości, szanse i okazje. Na różne sposoby. Połowicznie i ostatecznie. W rujnowaniu i traceniu można się wręcz zatracić. Stworzyć z niego sposób na życie.
Niekiedy utrata się przydaje. Uwolnieni od ciężaru możemy pójść do przodu, ujrzeć rzeczy w nowym świetle, rozwinąć się. Choć dziwnym trafem znikanie z życiowej orbity właśnie tych największych, najbardziej męczących i rujnujących spokój ducha „ciężarów”, wydaje się najbardziej bolesne, rodzi największy opór. Jakim prawem mi to odbierają! Nie zgadzam się! Nie bardzo przy tym wiadomo, jacy „oni” tak krzywdzą oraz co niby ten brak zgody miałby zmienić, ale opór jest i nikt nie zarzuci, że łatwo się poddajesz.
Częściej jednak podkopywanie, czy niszczenie więzi i niewykorzystywanie okazji odbywa się nieumyślnie, nieświadomie i niezauważalnie. A gdyby jeszcze ktoś zasugerował, że te nieszczęścia i przykrości „zdarzają się” za naszą sprawą i na nasze własne życzenie… Oj, mogłoby mu się dostać! Można, rzecz jasna, ciągle trwać w pretensjach do losu, obrażać się na cały świat i żyć w przekonaniu, że to „ich” wina. Można z całych sił nie chcieć zobaczyć swojego udziału. Nie ma sprawy, każdy sam wybiera, każdy ponosi konsekwencje. Nawet wtedy, jeśli się na to nie godzi. Albo… przyjąć ewentualność, że sprawy mogą wyglądać trochę inaczej, niż zawsze się wydawało. A potem przeprowadzić mały eksperyment: zmienić, na jakiś czas, swoje postępowanie i po prostu sprawdzić, jak to działa.

*
A jeśli już tracić, to świadomie i z wyboru. Na tym polega ta sztuka.

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...