poniedziałek, 26 maja 2014

123. pułapki dobrobytu

Jakiś czas temu byłam na warsztatach kroków AA. To cykliczne warsztaty i mój szósty czy siódmy w nich udział – mam pewną bazę do porównań. Po tej ostatniej edycji dotarło do mnie, że coś się zmieniło, nawet bardzo. Na te spotkania kilka lat temu trafiłam jako nowicjuszka przedprogramowa (nie piłam już wiele lat, ale Program AA miał się dopiero o mnie upomnieć). Wtedy i przez kolejne spotkania alkoholicy, w tym ja, wyjeżdżali stamtąd lekko albo dużo bardziej oszołomieni nowinami, które tak naprawdę nie są i nie były żadną tajemnicą, od 70 lat są Anonimowym Alkoholikom wiadome i ogólnie dostępne. Właśnie od takiego oszołomienia zaczęła się moja przygoda z Programem, przygoda, która odmieniła moje życie. 
Głównym zadaniem tych warsztatów – jak się okazywało – było pokazanie/przekonanie, że Program to działanie, i że samotnie i samodzielnie nie da się przezeń przejść, że niezbędny do tego jest sponsor. I faktycznie, tak się działo przez jakiś czas – alkoholikom spadały łuski z oczu, zaczynali rozumieć, a zaraz potem znajdowali sponsorów i brali się do roboty. I właśnie na tych ostatnich warsztatach okazało się, że… prawie wszyscy mają sponsorów i realizują Program. Że wszystko wiedzą, trudno ich czymkolwiek zaskoczyć. No, cóż, czasy się zmieniły, tego przecież chcieliśmy – żeby wreszcie każdy alkoholik trafiający do Wspólnoty mógł bez problemu znaleźć realną pomoc. W prowadzeniu spotkań i warsztatów nie chodzi zresztą o to, żeby wyciągać wciąż nowe króliki z kapelusza. Tylko… coś jednak nie do końca mi pasowało.


*



Parę dni temu miałam okazję pojechać w miejsce, w którym nigdy nie byłam, na mityng, do ludzi, których na oczy nie widziałam – to zawsze jest ciekawa i rozwijająca sprawa. Po warsztatowych doświadczeniach mocno się jednak zastanawiałam, co i jak mówić do alkoholików, którzy na tę moją spikerkę przyjdą, żeby mieli z mojej opowieści korzyść, żeby coś z niej wynieśli. Chciałam, żeby było z pożytkiem, ale wiedziałam, że nie mogę i nie chcę utrzymywać czyjejś uwagi za wszelką cenę. Nie zamierzałam robić show, bo – choć prawdopodobnie potrafię – nie uważam, by mityng AA był dobrym do tego miejscem. Tu nie chodzi o formę, bo ta jest ulotna, a tylko treść jest w stanie uratować komuś życie (albo, żeby darować sobie te górnolotne porównania, choć sprawić, że postanowi wreszcie coś zmienić, bo… właśnie zobaczył, że rozwiązanie jednak istnieje).
Postanowiłam zrobić to najrzetelniej jak umiem, bez względu na tamte powarsztatowe spostrzeżenia, opowiadając o mojej drodze i odkryciach. Nie siląc się na jeszcze nowsze nowinki. I co? Zobaczyłam jak wydłużają się niektóre twarze, oczy szeroko otwierają, niektórym rzedną miny, innym płoną z wrażenia policzki. Oni jednak nie wiedzieli!
 
Ale nie piszę tego wszystkiego, żeby stroszyć piórka, bo też nie zrobiłam nic wielkiego. Powiedziałam tylko coś, co sama kiedyś odkryłam, co i mnie kiedyś ktoś powiedział i pokazał. Kilka godzin później zrozumiałam coś ważnego – że dostatek i bogactwo „programowej” wiedzy mają swoją cenę, swoją mroczną stronę. W moim mieście o Programie mówi się bardzo dużo. O sponsorach, podopiecznych, realizowaniu Kroków, sugestiach i zaleceniach. To dla nas codzienność. Wszystko już wiemy, osłuchaliśmy się. Nie ma szansy na wielkie oczy i wydłużone miny. O nie, nie wypadliśmy sroce spod ogona. Wiemy! Już wiemy! Tyle tylko, że parę zgrabnych sformułowań, dobrze brzmiących AA-owskich bon motów nie zastąpi duchowego przeobrażenia. Wiedzieć nie jest tym samym, co mieć. 
Skoro wiemy, nikłe szanse, że coś nas zaskoczy. A na pewnym etapie tylko zaskoczenie potrafi wybić z rytmu, z dobrze nakarmionego, wypasionego rytmu rutyny. Wiem, bo doświadczam tego, że tylko wtedy, gdy sama siebie zaskoczę własną reakcją czy myślą, mogę odkrywać kolejne pokłady moich – wciąż szkodliwych – przekonań i wad. I dopiero wtedy coś z nimi zrobić.


*



Pamiętam dawne rozmowy z przyjaciółmi alkoholikami, nasze pragnienia, żeby Program był dostępny dla każdego, żeby każdy mógł mieć sponsora. Nie widzieliśmy wszystkiego, nie przewidywaliśmy, bo i trudno było przewidzieć, że i w tej materii dostatek zaszkodzi. Dobrobyt rozleniwia. Rozmiękcza duchowo. Trzeba się mocno nastarać, żeby całkiem nie rozmiękczył. Skoro już wszystko mam i wiem, to po co się starać? Co mi zostaje, gdy już to wszystko zrobiłam? A może pojedź sto kilometrów od domu, posłuchaj ludzi i usłysz. Może zawieź nadzieję, zawieź rozwiązanie. Im tam jeszcze daleko do dobrobytu.



poniedziałek, 21 kwietnia 2014

122. nie przeoczyć łez w deszczu

Wiele lat temu (niedługo będzie 15) dostałam od przyjaciela książkę. Chciałam ją mieć i bardzo chciałam przeczytać. Próbowałam. Brałam do ręki i po stronie, dwóch, odkładałam z powrotem na półkę. Najpierw z niedowierzaniem, potem rozczarowaniem, wreszcie złością. Bo niczego nie rozumiałam. Książka była dla mnie za trudna (choć wtedy wolałam uznać, że jest dziwaczna albo nudna czy głupia, niż przyznać, że to mojemu umysłowi daleko do otwartości, że pewne rejony rzeczywistości są jeszcze poza moim zasięgiem). Musiała odstać prawie dekadę, żebym zaczęła rozumieć. Ta książka to Przebudzenie Anthonego de Mello. Nie o niej jednak chcę dziś pisać. Wspominam ją z dwóch powodów. To była pierwsza książka, która utkwiła w mojej świadomości jako niezrozumiała i która po jakimś, fakt, długim, ale jednak, czasie stała się zrozumiała i bardzo wartościowa, bo praktyczna (czyli wykorzystywalna w moim codziennym życiu). Po drugie, książka, z powodu której ten wpis się materializuje, w sposób niemal automatyczny przywołuje rzeczoną pozycję autorstwa byłego jezuity.

Przebudzenie Meszuge również traktuje o duchowości, ale w sposób, który zaskoczy niejednego czytelnika, w sposób, który po prostu uwielbiam i uważam za mistrzostwo świata: sprowadzanie pojęć abstrakcyjnych, trudnych (bo przeważnie pomijanych w rozważaniach, przemyśleniach oraz procesie wychowania i nauczania) do prostych, powszednich, doskonale znanych, i to każdemu, a nie jedynie wybrańcom, spraw i czynności. Tak, duchowość jest zwyczajna i powszednia. Nie, duchowość nie jest czymś oderwanym od rzeczywistości. Wręcz przeciwnie – duchowość jest elementem rzeczywistości i jednocześnie – jak sądzę i jak doświadczyłam – drogą do poznania i dotknięcia rzeczywistości. Jeśli chodzi o moje osobiste doświadczenie, jedyną dotychczas skuteczną (jeśli rozumieć „drogę” jako „narzędzie”). Zatem: proste i jakże trafiające do przekonania i wyobraźni „definicje” i krótkie opowieści o duchowości (zdecydowanie nie jest tożsama z religijnością, jak sama kiedyś uważałam i jak sądzi wielu, bardzo wielu, o czym się ostatnio zbyt często przekonuję), wartościach, cierpieniu, samodyscyplinie, uldze, rezygnacji (doprowadzonej do poziomu sztuki).

Z wiekiem i własnym rozwojem zmienił się mój sposób obcowania z książkami. Od jakiegoś czasu zdarza mi się znaczyć ołówkiem pewne zdania, większe fragmenty czy pojedyncze słowa. Prawdę mówiąc, nie przepadam za tym (wdrukowany przez babcię szacunek do słowa pisanego, do książek, ale też własne doświadczenie, że zaznaczenie wpływa na późniejszą, ponowną lekturę), ale korzyści z podkreślania przewyższają dyskomfort postępowania wbrew zwyczajom i przekonaniom sięgającym dzieciństwa. Przebudzenie Meszuge jest jedną z tych książek, które muszę czytać z ołówkiem w ręku, bo ciągle znajduję tam coś do zaznaczenia, coś co przyda mi się do podręcznego zestawu pojęć duchowych. Podręcznego, bo odkąd duchowość przestała być dla mnie sferą odległą, niepojętą i wysoce abstrakcyjną, tajemniczą czy wręcz magiczną, posługuję się nimi nad wyraz często, weryfikując je regularnie.

Autora Przebudzenia. Drogi do świadomego życia znam z książek o tematyce alkoholowej, a dokładniej rzecz ujmując, z książek prezentujących rozwiązania problemu alkoholowego. Ta najnowsza książka ma dla mnie też dodatkową wartość, i nie wiem, czy to nie największy jej plus: prawdy, rozwiązania, sposoby, narzędzia, poznane i wypracowane na bardzo konkretnym gruncie – choroby alkoholowej i wychodzenia z niej – zostały przedstawione w sposób uniwersalny, pożyteczny i przydatny dla każdego, kto zechce z nich skorzystać, a niekoniecznie jest uwikłany w uzależnienie, od alkoholu czy czegokolwiek. A to oznacza, że nie trzeba tkwić w AA-owskim getcie, do końca, mimo starań, zabiegów i realnych efektów, czuć się innym i być jak inny traktowanym. Można wejść do ludzkiej wspólnoty. Nie wejść po prostu, z pustymi rękoma, z nadzieją, że nikt się nie zorientuje i nie wytknie inności. Wejść z bardzo konkretnym darem, z czymś realnie wartościowym i przydatnym dla tej wspólnoty, czyli wejść jako członek równoprawny. Temu wszak służy trzeźwienie, przywróceniu jednostek chorych społeczeństwu. 

Osobiście jestem wdzięczna za dwie przytoczone przez Autora pierwszorzędne opowieści: o wypełnianiu dzbana oraz stłuczonej szklance. Niby znajome i jakieś takie przewidywalne, ale pokazały mi coś w innym świetle, sprawiły, że pewne rzeczy stały się bardziej zrozumiałe, że moja świadomość się pogłębiła.

I na koniec – postanowiłam zrobić kilka ćwiczeń i odpowiedzieć na kilka postawionych w książce – wyjątkowo wrednych, czyli bezlitośnie trafnych – pytań. Bo tę książkę można również potraktować jako swoisty zeszyt ćwiczeń. A ja już sprawdziłam, że wiedzieć (po przeczytaniu, pomyśleniu, porozmawianiu) to trochę za mało, żeby coś zmieniło się w życiu. Żeby coś zmieniło się w moim życiu, muszę coś zmienić w moim życiu. Zmienić. Nie myśleć o tym, nie rozmawiać, nie planować. Zrobić!  

czwartek, 10 kwietnia 2014

121. manowce cudne i zgubne

Odpoczywanie dla kogoś takiego jak ja potrafi być bardzo męczące… przynajmniej na początku. Nie dziwię się, że tak jest. Nikt mnie nie nauczył odpoczywać, nie widziałam odpoczywających rodziców, nie mam żadnych wzorców. Wszystkiego musiałam nauczyć się sama, wypracować odpowiedni dla mnie model. Ale ten wysiłek opłaca mi się podejmować, bo pamiętam moje stany – fizyczne, psychiczne i duchowe – kiedy zaniedbywałam sferę odpoczynku. Wolałabym to tego nie wracać i myślę, że moi bliscy również – jestem wtedy zupełnie bezproduktywna, nie tworzę dobrej energii w świecie, psuję ją i truję. A to już mi nie bardzo odpowiada.

*

Łagodność i zdrowa dyscyplina kiedyś mocno namieszały mi w głowie. To znaczy, ja sama przy ich pomocy wyprowadziłam się na manowce. Błądziłam tam dość długo, aż odkryłam, że mój pomysł na ten odcinek życia nie jest najlepszy, że może warto odkleić się od moich przekonań i sprawdzić, jak to naprawdę jest z łagodnością i dyscypliną. Dlaczego tak miła, ale jednocześnie trudna do osiągnięcia jest zdrowa łagodność. Dlaczego tak trudna i odpychająca owa dyscyplina (myśleli, że jak dokleją do niej słówko „zdrowa” to nikt się nie skapnie? Że ja tego nie wyłapię?)? Musiałam na nowo zdefiniować to pojęcie. Dla siebie, żeby móc ruszyć z tematem. Czym jest dyscyplina, a dokładniej – samodyscyplina, bo to ona ma kluczowe znaczenie w realizacji wyznaczonych wcześniej celów i rozpisanych planów, również tych, dotyczących odpoczynku. To umiejętność robienia tego, co powinieneś robić, wtedy, kiedy powinieneś to robić, nieważne, czy masz na to ochotę czy nie. Musiałam też przyswoić sobie dość banalną umiejętność, której jednak przez całe wcześniejsze życie z różnych powodów nie nabyłam: najpierw sprawy najważniejsze, najpierw praca, potem zabawa. To była prawdziwa rewolucja w moim życiu – najpierw wykonać pracę, a później obejrzeć film, który miał być nagrodą (dawniej wiele razy zdarzało mi się nabierać samą siebie na numer „tylko rzucę okiem, jaka uczta mnie czeka” i jakoś… dziwnym trafem ocknąć się z tego oszustwa przy napisach końcowych).


Wbrew pozorom, w nauce odpoczynku nie pomogła mi wcale „łagodność”, którą kiedyś najwyraźniej pomyliłam z folgowaniem sobie, a odpowiedzialność. Oczywiście, podobnie jak „dyscyplina” na nowo zdefiniowana jako konieczność, obowiązek moralny lub prawny odpowiadania za swoje czyny i ponoszenia za nie konsekwencji; odpowiadanie przed kimś, wobec kogoś za kogoś lub za coś. Tak, musiałam zacząć wreszcie odpowiadać przed sobą za moje zaniedbania względem siebie. Byłam w stanie to zrobić dopiero wtedy, gdy pojawiły się pierwsze konsekwencje mojego do tej pory zbyt beztroskiego podejścia do życia i własnego organizmu. Nagle okazało się, że nie mam 20 lat, że moje ciało reaguje na różne wyskoki inaczej niż w tej bajecznej młodości, że być może nawet... ja jestem… śmiertelna! Gdy zaczęło boleć poszłam po rozum do głowy (prawdopodobnie nie doszłoby do tego, gdyby nie praca nad programem 12 Kroków AA, wcześniej nie byłam zdolna do podporządkowania się czemukolwiek, nawet wymaganiom własnego organizmu). Będąc odpowiedzialną, musiałam wyznaczać sobie czas na odpoczynek. Kiedyś tego nie umiałam. Pracowałam bardzo intensywnie, byle szybciej i krócej, byle bliżej do słodkiego lenistwa. Praca do wycieńczenia była, przy okazji, doskonałym alibi dla późniejszego nic nierobienia. Byłam usprawiedliwiona, przed innymi i co najważniejsze, przed samą sobą. Skoro tak się naharowałam, to teraz chyba mi się należy, prawda? Ale nic-nie-robienie bardzo mi szkodziło. Nuda jest wielkim wrogiem człowieka. Męczyłam się sama ze sobą, nie wiedziałam, jak spożytkować energię, wpadałam na dziwaczne, głupie i mało konstruktywne pomysły. W głowie włączała się wirówka, myśli nie dawały mi spokoju. Mało tego, moje lenistwo przeciągałam do granic możliwości, powodując kolejne spiętrzenie już czekających prac i zleceń. W ten sposób koło się zamykało. 



Dlatego musiałam podejść do sprawy konstruktywnie. Zastosować zasady samodyscypliny, napisać plan i się do niego stosować. Spacery, długie i szybkie marsze, basen, joga stały się koniecznością. Tylko niektóre z nich sprawiały mi przyjemność, ale wiedziałam, że wszystkie są niezbędne albo przynajmniej bardzo wskazane dla mojego ciała i, jak stosunkowo szybko zauważyłam, ducha. Najtrudniej było z wyłączeniem się z trybu on-line i z uregulowaniem snu. Mam wolny zawód, więc godziny pracy biura mnie nie obowiązują. Muszę się zmuszać do wstawania od komputera, patrzenia w okno, przeciągania się, przejścia kilku kroków, zrobienia obiadu, wyjścia po bułki lub pod jakimkolwiek innym pretekstem. A wieczorem… Zapakować się do łóżka przed 23 wciąż udaje mi się nieczęsto. Jednak wiem, że to wszystko, poza rzadkimi wypadkami, kwestia mojej decyzji i priorytetów, a tak naprawdę duchowej schludności.

Mimo wszystko, absolutnie i całkowicie umiem odpocząć tylko na wakacjach. Wtedy, gdy wyjeżdżam, nie zajmuję się niczym innym, nawet towarzyskimi sprawami, nie mam żadnych obowiązków. Mogę leżeć na trawie czy piasku i czytać książki, stosy książek, gapić się w morze i korony drzew, godzinami łazić po lesie i jeździć na rowerze. Wreszcie nigdzie się nie spieszyć. Nie zabierać ze sobą żadnych spraw i zaległości, które po powrocie będą jeszcze większymi zaległościami, a teraz byłyby pretekstem do ucieczki od siebie. Od pewnego czasu takie mini wakacje udaje mi się organizować w weekendy – w końcu czekanie cały rok na 10 czy 14 dni laby może przygnębić i nie stanowi już wystarczająco dużej zachęty do wielomiesięcznego wysiłku. Nie planuję wtedy pracy, odbieram tylko niezbędne telefony – również od znajomych, bo odkryłam, że godzinna rozmowa przez telefon wyciąga ze mnie tyle energii, co dwie albo i trzy godziny zawodowych zajęć. Realizuję „program active”: nordic walking – sauna – spacer – kino – basen. I choć czasem się do tego odpoczynku zmuszam, to wiem dobrze, że bez tego długo nie pociągnę. A jednak bym chciała, bo jest mi coraz fajniej na tym świecie.


wtorek, 18 marca 2014

120. o korzyściach stania w szeregu

Pewien popularny AA-owski mówca leciał do Teksasu, na dużą imprezę AA, gdzie miał opowiadać swoją historię. Rozszalała się burza, samolot wpadł w straszne turbulencje. Lecąca z nim kobieta spytała, co by się stało, gdyby mówca się nie pojawił. „To jest mityng AA”, wzruszył ramionami. „Znajdą kogoś innego!”

Duch rotacji sprzyja rozwojowi pokory, która przypomina nam, że to posłanie AA jest ważne, a nie osoba je niosąca.*

Przywództwo w AA nie polega na tym, aby zebrać wokół siebie grupę ludzi, którzy się z tobą zgadzają i pracują aby zrealizować program. Przywództwo w AA nie polega na stawaniu się coraz popularniejszym, po to, aby uczestnicy podążali za tobą w konkretnym kierunku. Dla mnie osobiście przywództwo było i jest wspieraniem Wspólnoty, kiedy ta poszukuje sposobu osiągnięcia sumienia grupy. Osiągnięcie sumienia grupy jest główną rolą rzecznika rady, ponieważ sumienie grupy jest naszą jedyną władzą. Przywództwo w AA jako całości polega na służbie – służbie dla Wspólnoty, aby ta mogła skuteczniej docierać do alkoholika, który wciąż jeszcze cierpi.*

Rotacja może być prawdziwym krokiem do przodu w rozwoju osobistym – krokiem ku pokorze, który dla niektórych osób jest duchową kwintesencją anonimowości. Rezygnujemy z osobistego prestiżu w pracy AA. Rotacja przynosi duchowe nagrody bardziej trwałe niż sława. Nie mając żadnego „statusu” w AA do postawienia na szali, mamy całkowitą wolność aby służyć kiedy jesteśmy potrzebni. Nie musimy walczyć o tytuły i pochwałę. W ramach Tradycji Drugiej, rotacja jest główną metodą jaką posiadamy my, uczestnicy AA, aby zapobiec temu, że władza, prestiż i zabieganie o osobisty poklask wypaczą nasze najlepsze intencje.*



* Cytaty pochodzą z Raportu końcowego 22 Światowego Mityngu Służb, który odbył się w 2012 roku, w Nowym Jorku. 

wtorek, 11 marca 2014

119. czy we wspólnocie wszystko jest wspólne?

Zaledwie parę tygodni temu pisałam o powrocie do szeregu, o powstrzymywaniu się przed epatowaniem własnym intelektem, wiedzą, pomysłami, osobowością, o duchowym aspekcie anonimowości. I oto nadszedł czas weryfikacji… A może badania własnych granic i szukania równowagi? No i adekwatnej reakcji. Załatwiania spraw, a nie wyłącznie narzekania, że ktoś coś mi…

*

Pamiętam moje zaskoczenie, ale też swego rodzaju ulgę płynącą ze zrozumienia, kiedy wypełniając tabelę uraz do 4 Kroku odkryłam, że owszem, moje pretensje mają jakieś tam zaczepienie w faktach, ale to ja dawałam się krzywdzić czy nieodpowiednio traktować, sama się przyczyniłam do pewnych nieprzyjemnych dla mnie zdarzeń. Po wypełnieniu tej tabeli mój ogromny żal do byłego narzeczonego za brak szacunku, uczuć, troski znacząco się skurczył. Tak, on tak właśnie się zachowywał, ale przecież nie przykuł mnie do kaloryferów, nie trzymał mnie przy sobie siłą. Po pierwszym bolesnym doświadczeniu mogłam zareagować, po drugim odejść. Pozostanie w tej relacji, narażanie się na kolejne nieprzyjemne sytuacje, to był mój wybór. Mój udział zobaczyłam nawet w dokonanym na mnie w tramwaju akcie kradzieży. Oczywiście, udział złodzieja nie stał się ani odrobinę mniejszy czy usprawiedliwiony. Natomiast odkrycie mojej lekkomyślności – portfel na samym wierzchu otwartej torebki – pomogło uporać się z poczuciem krzywdy i tendencją do obwiniania innych. Mój udział nie znosi czynu dokonanego przez kogoś, może co najwyżej uspokoić emocje, ustawić je na właściwych torach. No, i dać mi lekcję na przyszłość. Czego unikać, jak się zachować.
Pamiętam kolejne zdziwienie, gdy po pewnym mityngu odkryłam brak telefonu komórkowego w kieszeni płaszcza. Oniemiałam. Ale bardzo szybko przyszła myśl: A czego ty się spodziewasz? Jesteśmy bandą chorych i zdeprawowanych ludzi o przetrąconych wartościach. Skąd pomysł, że nagle, po przekroczeniu progu mityngowej sali wszystkie wady nagle znikną albo zatrzymają się w bezruchu, a my zamienimy się w chodzące ideały i wzory do naśladowania dla małych dzieci?
Kradzież zawsze boli. Czy również intelektualna? Ta chyba wciąż bardziej mnie zadziwia. Ale czy umieszczając moje przemyślenia i eseje w tej ogromnej i tak naprawdę dzikiej przestrzeni, jaką jest internet nie powinnam przewidzieć sytuacji podobnej do tej z moim portfelem w tramwaju? Naiwność, bezmyślność, lekkomyślność to wady charakteru. Gdy dziwię się, a może nawet oburzam, że jakiś alkoholik na programie (musi na nim być, skoro pisze o Tradycjach AA), ukradnie moje teksty, kierują mną właśnie te wady charakteru (o egocentryzmie nawet nie wspomnę!). Ale nie ukrywam, że również zwyczajna ciekawość co do sposobu myślenia tej osoby: przepisać co drugie zdanie, podpisać własnym imieniem, a potem jeszcze wysłać do biuletynów AA, po to, by te teksty zostały wydrukowane i poszły w Polskę? To jest dopiero brak rozwagi. Bezmyślność czy hucpa? (jedno i drugie nie jest u alkoholików niczym niezwykłym – wiem, w końcu Krok Piąty mam już za sobą).
Zastanawiałam się kiedyś jaki jest sens spisywania cudzych prac (na terapii). Na cudzej pracy przecież się nie wytrzeźwieje. Ale być może czegoś nie wiem, nie dostrzegam, może właśnie dogłębnie się zrozumie, a nawet wprowadzi we własne życie Tradycje AA opisane przez kogoś innego (oszukiwanie własnego sponsora od Tradycji to już całkiem inna kwestia). Tak, wiem, że zbiorowa mądrość AA polega na dzieleniu się. Może warto by było jednak zgrać definicje i zastanowić się, czy faktycznie wszystko jest do wzięcia i ewentualnie w jakim zakresie. Warto też mieć świadomość, że teksty, nawet te z internetu, mają swoich właścicieli, autorów, a niektóre są chronione prawem autorskim. 
Fakt, jestem dość mocno wyczulona na naruszanie własności intelektualnej, może z racji zawodu (nie będę oczywiście nikomu udowadniać, że nie miał takich samych doświadczeń jak ja, że nie wpadł na takie same porównania, bo to karkołomna zabawa), ale czy naprawdę różni się ona aż tak bardzo od własności materialnej? Ja też kiedyś nie widziałam niczego niewłaściwego w drukowaniu moich prywatnych wielostronicowych plików w miejscu pracy, ani w prowadzeniu długich prywatnych rozmów przez telefon służbowy. Jeśli coś jest, leży bezpańsko, to znaczy, że można brać, samo się prosi. To, że dziś nie ruszam nie swoich rzeczy, nawet gdy leżą na ławce w pustym parku, jest kwestią świadomości i wysiłku myślenia i kroczenia tą nową przemyślaną drogą. I znowu wraca do mnie zdanie: Jest tylko jedna osoba zobowiązana do przestrzegania jakichkolwiek zasad, wyznawania jakichkolwiek wartości – ta, która sama tak postanowi. Tak dla porządku – to ostatnie zdanie jest własnością intelektualną pewnego alkoholika, nie moją. Na jego wykorzystanie mam osobistą zgodę.



wtorek, 11 lutego 2014

118. żegnaj władzo

Rozważając w styczniu ostatnią, Dwunastą Tradycję AA, doszłam do wniosku (co już wcześniej podejrzewałam, ale jeszcze nie miałam tej pewności w sobie), że Tradycje mają daleko szersze oddziaływanie niż tylko regulacja wewnętrznego funkcjonowania Wspólnoty AA. Zrozumiałam, że są fenomenalnym narzędziem rozwoju duchowego, bardziej zaawansowanym niż Dwanaście Kroków, kolejnym etapem Programu.

Właśnie rozpoczęłam drugie kółko z Tradycjami. Kiedy zrealizowałam 12 Kroków ze sponsorem i zaczęłam przekazywać dalej, każdy kolejny Krok omawiany z podopieczną wymagał ode mnie powrotu do tamtych treści. Czytałam i odnajdywałam w tych czytankach (literaturze Anonimowych Alkoholików) nowe rzeczy, czasem dziwiąc się i śmiejąc, że wcześniej na pewno tam tego nie było. Nie mogło być, przecież na pewno bym zobaczyła. Prawdę mówiąc niemal za każdym razem odkrywałam takie nowinki. Poznawałam po tym, że się przesunęłam, że jestem w innym punkcie niż wtedy, gdy czytałam poprzedni raz. Z Tradycjami jest podobnie. Po roku widzę kolejne warstwy. I bardzo mi się to podoba.


*

Oczywiście, wiedziałam – teoretycznie i intelektualnie (warstwa pierwsza) – że Druga Tradycja AA* dotyczy kwestii władzy i ostatecznego zdania w AA. Jeśli nie możemy dojść do porozumienia, mamy się odwołać do sumienia grupy, i tyle. Bo decyzja sumienia grupy jest nadrzędna (warunki formowania właściwego sumienia grupy opisałam tutaj). Wiedziałam też, znowu w warstwie pierwszej, że skoro władzą ostateczną jest Bóg/sumienie grupy to nie jestem nią ja. Teraz jednak przyszła pora na warstwę drugą, czyli poczucie tego, dogłębne zrozumienie i przyswojenie, po prostu uwewnętrznienie (internalizację, uff). To cudownie, że nikt niczego nikomu nie może w AA nakazać, do niczego zmusić. Dlatego tak się trzymam tego miejsca. Czasem na własną zgubę – bo co jak co, ale samowolę i przekonanie, że ja sama wiem najlepiej, co jest dla mnie dobre i jak ma wyglądać moje życie, mam wyćwiczone do perfekcji i dopracowane do najdrobniejszego szczegółu. Ale jest też druga strona tego medalu: jeśli nikt nikogo, ta ja też. Tak, ja też nie mogę nikogo do niczego zmusić. Tu jest początek mojego wyzwolenia. Bo odkryłam, że całe życie próbowałam forsować moje racje i pomysły. Prośbą lub groźbą. Szantażem, zastraszaniem albo przymilaniem. Nie ważne metody, ważny efekt. To ja rządziłam w domu. Próbowałam, nawet jeśli za to dostawałam po głowie. Naturalny porządek nie istniał. A raczej, to ja stworzyłam nowy porządek, który dla mnie wyglądał całkiem naturalnie. Byłam wręcz oburzona, gdy ktoś zechciał mi moje miejsce odebrać. To ja rządziłam w rodzinie, związkach, relacjach. W każdym razie rwałam się do tego ochoczo, zawsze. Gdy się nie udawało, byłam nieszczęśliwa. Ale próbowałam dalej. Gdy ktoś miał tego dość i znikał, byłam nie tylko nieszczęśliwa, ale i obrażona. Nie wiedziałam, nie widziałam, nie rozumiałam. Pakowałam mnóstwo energii w to moje rządzenie – bo przecież ja chciałam dobrze, ja wiedziałam jak jest dobrze. Gdyby oni wszyscy tylko się poddali… Otóż, nie, nie wiedziałam co jest dobre i najlepsze nie tylko dla innych, ale nawet dla mnie samej. Uznanie tego, pogodzenie się z tym uwolniło mnie od wielkiego ciężaru. Kolejną jego porcję zrzuciłam, uznając, że nie mam władzy nad nikim. Nawet, jeśli mój pomysł jest w porządku – spodoba się albo nie. Przyjmą go lub nie. To już nie moja rzecz. Nie muszę walczyć i przekonywać. Bo już nie muszę walczyć o uznanie. Już się nie boję odrzucenia. Nie muszę się nikomu podlizywać. Ani też wyrywać palmy pierwszeństwa, siłą wdzierać się na świecznik. Odkryłam też, że nie wszyscy są gotowi na pewne pomysły, nawet te bardzo dobre. Nie wszyscy jeszcze widzą. I to nie jest nic złego. Czasem trzeba poczekać.
Na jeszcze jeden aspekt Drugiej Tradycji zwróciła mi uwagę podopieczna (to kolejny profit płynący z posiadania podopiecznych – mają fantastyczne pomysły). Nie tyle chodzi w niej
o podporządkowanie, ile o współpracę. Podporządkowując się mogę wpaść w pułapkę urazy: Nie chcieliście mojego rozwiązania? OK., niech wam będzie, nie będę się stawiać, ale nie liczcie na wiele. Wyższą szkołą jazdy jest powiedzieć wtedy: To całkiem nie po mojemu, ale skoro taka jest decyzja, to ja się przyłączam i razem z wami to zrobię. To naprawdę wyższa szkoła jazdy. Ale i Tradycje są moim zdaniem kursem jazdy dla zaawansowanych.


* Jedynym i najwyższym autorytetem w naszej wspólnocie jest miłujący Bóg, jakkolwiek może się On wyrażać w sumieniu każdej grupy. Nasi przewodnicy są tylko zaufanymi sługami, oni nami nie rządzą. 


wtorek, 21 stycznia 2014

117. pod fałszywym aniołem

Pilch jest jak pies ogrodnika – skoro on nie chce rozwiązania, to nadziei na wyjście z choroby nie pozostawi nikomu. Skoro on nie korzysta to… znaczy, że rozwiązanie nie istnieje. Albo nie działa, a to znaczy, że nie istnieje. Wiem, wiem, to była sztuka, a nie nudna rzeczywistość. Jak ktoś nie potrafi obcować z dziełem, niech się nie wypowiada. No, to się wypowiem.

*

Poszłam, bo byłam zwyczajnie ciekawa, ot, taki banalny powód. Smarzowski mnie interesuje, Pilch niespecjalnie. Tego pierwszego jestem w stanie oglądać, choć nie pasjami, tego drugiego czytać – nie bardzo. Ale temat alkoholizmu ciekawi mnie zawsze. No i co ja na to?
Jakieś takie dziwne odczucie mnie napadło w trakcie, że Pan Pisarz Wielkie Ego nie jest już w stanie nakarmić się zachwytem wpatrzonych weń studentek i pań redaktorek, że potrzebuje specjalnie utkanego z samej degrengolady, z nizin najniższych, z marginesu ostatniego, tła, by wypaść jeszcze lepiej i mądrzej niż zwykle. Każde westchnienie podziwu dla pustego w środku alkoholika jest na wagę złota. Choć z biegiem lat i kolejnych litrów przepuszczonych przez organizm, żyły i mózg coraz rzadsze, westchnienia mają zapełnić tę pustkę. W każdym razie spróbować zawsze warto.
Dobra już, to czego się czepiam? Nie byłam nigdy pacjentem oddziału deliryków, może to prawda najprawdziwsza, że tam dno den, że wtórny, a wręcz i pierwotny analfabetyzm. Ale jakoś nie do końca to kupuję. Widziałam pacjentów różnych odwykówek, i choć zdaję sobie sprawę, że na detoks trafiają alkoholicy w ciężkich stadiach choroby, to wciąż te ciężkie stany nie przytrafiają się wyłącznie zrytym życiem mieszkańcom najpodlejszych dzielnic. Jak podobno lubią podkreślać terapeuci uzależnień, alkoholizm jest chorobą demokratyczną, a to oznacza, że żaden zawód, pozycja, status nie chronią przed wszelkimi jego atrakcjami. Do takich atrakcji należą kace giganty, urwane filmy, kradzieże, oszustwa i kłamstwa, gwałty i przemoc, wreszcie kwestie, które łagodnie i dość oględnie nazwę fizjologicznymi. Być może bohater opowieści faktycznie tak trafił, choć bardziej jestem skłonna uwierzyć cichemu głosikowi, szepczącemu za uchem, że scenografia spreparowana jest bardzo celowo, choć nie jestem pewna, czy do końca świadomie, po prostu w takim miejscu, w takim towarzystwie naprawdę łatwe (wręcz oczywiste?) staje się pytanie: Co ja tu do kurwy nędzy robię? Co to za ludzie, gdzie ja, gdzie oni? Może sram pod siebie i rzygam na siebie, ale przynajmniej jestem inteligentny. I to piekielnie!
Tak, i w dodatku wszyscy to potwierdzają. Czytają, zapraszają, przeprowadzają wywiady, kupują książki, piszą recenzje, pieją – całe nienajedzone społeczeństwo podkarmi się teraz opowieściami jednego gościa, który najprawdopodobniej skona na tę chorobę, ale najważniejsze, że czytelnikom, odbiorcom i wszelkiej maści handlarzom choroba ta wydaje się tak zajebiście malowniczym tematem. OK., może i są usprawiedliwieni, może zwyczajnie nie wiedzą, nieuzależnieni przeważnie nie rozumieją, czym jest alkoholizm. Tym bardziej, że sam autor książki Pod Mocnym Aniołem wprawdzie przyznaje, że napisał ją na własnym odwyku i twierdził również – w każdym razie dawno temu – że sporo tam z niego, a właściwie większość, teraz jednak od tego kłopotliwego wyznania jakoś się mocno dystansuje. Ba, wyleczony z alkoholizmu opisuje teraz swoje odkrycia w temacie  parkinsonizmu. Tamta choroba już go nie dotyczy. Czy mi to przeszkadza? Bynajmniej. Tylko szkoda. 

*

Znam ten stan brylowanka, znam uczucie mrowienia i stojące za nim strach, niepokój, wywołujące przymus popisywania się, gadania pustych bzdur, lingwistycznej ekwilibrystyki. Nie mogę tego słuchać. Może dlatego, że sama kiedyś dość sprawnie posługiwałam się tym językiem, który dziś rani małżowinę ucha mego (sic!). Nie zamierzam robić Panu Pisarzowi amatorskiej psychoanalizy, ale prawie bym się założyła, które zdanie wybrał sobie za alibi dalszego, rzecz jasna kontrolowanego picia: Jest pan nieuleczalny! Skoro tak, to nie ma sensu się starać. Niektórym w takich razach wystarczy sama diagnoza. Są alkoholikami, a więc piją. To chyba jasne. Nie wszyscy mogą korzystać z przekonania, jakże banalnie powszechnego wśród jakże niebanalnych ludzi pióra, że bez picia nie ma twórczości.

Na koniec uroczy cymesik: na widzów filmu Pod Mocnym Aniołem w kinowej kawiarni czekała specjalna oferta (dostępna od lat 18). Zgadniecie co? Tak, interes musi się kręcić. Za wszelką cenę trzeba sprzedawać!  

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...