czwartek, 9 września 2010

036. tylko ta chwila


M. uważa, że „tu i teraz” to 50 procent istoty Programu AA. Ja sądzę, że to podstawa (daruję sobie procenty, taka precyzja jest chyba zbędna, zresztą, kto jest w stanie policzyć…) wszystkiego. Życia, po prostu. I wiem, że choć to bardzo trudne, jest do opanowania. To tylko technika, jak wiele innych. To aż metafizyka. Medytacja teraźniejszością, afirmacja chwili. Ale łatwiej podejść do spraw technicznych, nauczyć się metody. Korzyści duchowe przyjdą później, niepostrzeżenie. Trzymać się, na początku kurczowo, danej chwili, miejsca, w którym właśnie jesteś, sytuacji, którą współtworzysz. Być w tym całym sobą. Odcinać wszystko, co nie należy do tego odcinka. Zostawić niedokochaną miłość, niewykłóconą rację, nieprzegryzione zgryzoty. One miały swój czas. Nie ruszać niezjedzonego jedzenia, niewypranego prania, niewygranej gry. Ich czas nadejdzie.

*

Siedzę w restauracji, i zamiast rozkoszować się daniem i konwersacją, myślę rozpaczliwie o parasolu, który zapomniany leży w domu – właśnie zaczęło padać. Myślę o tym jak zmoknę, jak w tym deszczu pokonam drogę, która przede mną za jakąś godzinę. Złoszczę się na mój brak przewidywania. Trawię moment na coś, czego nie ma. I łapię się na tym i przywlekam z deszczowych chmur i ulic do stolika, szepcząc do własnego ucha: skąd wiesz, co będzie za chwilę, jest tyle rozwiązań… A gdy wychodzę z knajpki po deszczu nie ma śladu. Tak, to śmieszne – ile niepotrzebnych zmartwień i zmarszczeń czoła, nastroszonych troską brwi.

wtorek, 7 września 2010

035. co mnie ominęło


Rzadko się zdarza, żebym zabrała ze sobą na wakacje jakąś aowską literaturę. Chyba te lata mnie rozleniwiły. Ale ten czas jest inny, zauważyłam, że może być niebezpiecznie, że nakłuty smutkiem umysł może chcieć pogrążyć się (i mnie) jeszcze bardziej, wejść na dobrze znaną ścieżkę autodestrukcji. Więc wrzuciłam do walizki „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji”. Dawno nie czytałam.
Krok Pierwszy, o podwyższonym dnie. Miałam 26 lat, gdy przestałam pić. Teraz dociera do mnie, jak wiele okropnych doświadczeń i cierpienia, nie tylko psychicznego, oszczędził mi Bóg, czy Los, czy cokolwiek to było. Mogę tylko podejrzewać, że z mojej równi pochyłej stoczyłabym się zahaczając po drodze o przemoc, wypadki, upokorzenia, biedę. Z jednej strony zaoszczędzone 10-15 lat piekła. Z drugiej – prezent w postaci tego czasu, który – o, tego jestem pewna! – nie poszedł na marne. Nie wiem, czy wykorzystałam go do ostatniej kropli, może nie, ale dokonałam niewiarygodnego skoku świadomości.
Krok Czwarty, o skutkach poczucia zagrożenia emocjonalnego. Złość, litowanie się nad sobą, depresja za każdym razem, gdy czułam lub przeczuwałam odrzucenie. Albo gdy coś szło nie po mojej myśli, choć było ukryte pod świętą racją – rozdrażnienie, zawód, przygnębienie… gniew. Tak, odkryłam coś całkiem nowego – mój gniew. Bo ktoś zachowuje się nie tak, jak prosiłam, a przecież mówiłam. Dlaczego robi inaczej albo wcale nie chce? Najdotkliwsze w najbliższych relacjach. Dlaczego nie umiałam zaakceptować, że ktoś taki jest, tak ma, nie chce lub nie potrafi? Skąd pomysł, że robi to przeciwko mnie?
Krok Szósty, o pożegnaniu z wadami. W tym wypadku nie chodziło o to, że nie chcę rozstać się z czymś niewygodnym. Ja po prostu nie wiedziałam, że to coś niewygodnego istnieje. Moja gotowość, by Bóg uwolnił mnie od wad charakteru pojawiła się niemal w tej samej chwili, co świadomość, że ten gniew istnieje. I co robi(ł) z moim życiem.

czwartek, 5 sierpnia 2010

034. żal po stracie


Pamiętam przedostatnie zadanie na terapii – każdy miał takie samo: pożegnalny list do alkoholu. Wyszedł… piękny! Mój terapeuta aż poprosił o kopię, żeby mieć jako przykład dla kolejnych pokoleń alkoholików, którzy chcą, albo tylko tak im się wydaje, skończyć z piciem. Mogłam być z siebie dumna – wzorowa uczennica. Myślę, że był efekciarski i pretensjonalny, a pomysł z personifikacją – alkohol w roli toksycznego kochanka – był wyjątkowo banalny. Bo chwyciwszy się najoczywistszej w moim wypadku drogi ucieczki postanowiłam sprawić sobie literacką frajdę. Nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Przyznam, że ten list mnie samą wzruszył do drżenia, ale ile było w nim prawdy? Prawdą była z pewnością siła emocji – to były same emocje. Na pewno był skuteczny (bardziej jako symbol, akt magiczny, niż faktyczny), choć wymuszony, bo zadany. Nigdy później z niczym i z nikim się w taki sposób nie żegnałam. Szłam na żywioł i to było… straszne. Znam wszystkie etapy żałoby, teoretycznie przerabiałam je kilka razy, praktycznie – kilkadziesiąt. Mój żal po stracie najlepszej w tamtym czasie podpory był mało przytomny – działo się zbyt wiele, zbyt szybko, przy naprawdę niewielkim udziale mojej świadomości – mało co z tamtych uczuć, stanów i zdarzeń łączyłam z odstawieniem ukochanej trucizny. Później też wolałam żyć trochę poza jaźnią, przynajmniej w tych najtrudniejszych kwestiach, które wymagały wzięcia odpowiedzialności za własne zachowanie. Z dużym zdziwieniem przyjęłam całkowity rozstrój po śmierci człowieka – nikogo bliskiego, zdawałoby się – tylko dlaczego myślałam, że ktoś mi umarł? Dlaczego przez długie miesiące ta śmierć wyskakiwała ze mnie nagle, jakby bez mojej zgody, w neutralnych rozmowach, czemu nie mogłam powstrzymać płaczu?
A ileż było żałobnych łez po oczekiwaniach, niespełnionych uczuciach, po przyjaźniach, miłościach i niby-miłościach, po przywiązaniach i iluzjach… Po przedmiotach, sytuacjach, ludziach.
Żałoba może i nie poddaje się matematycznej precyzji, ale działa za to ze śmiertelną konsekwencją. Przewleka cię przez wszystkie stany: szok i otępienie, zaprzeczanie i złość, tęsknotę, nadzieję, rozpacz, bezradność, ale zawsze odstawia na metę i zwraca cię życiu.
*
Wiele razy słyszałam od przyjaciół alkoholików naznaczoną lekkim zdziwieniem relację ze stanu żałoby (tej wywołanej śmiercią kogoś bliskiego albo odkryciem własnej śmiertelnej choroby), a raczej jej początku, z samego jądra katastrofy: że nawet przez moment nie pomyśleli o swoim najskuteczniejszym kiedyś pocieszycielu. A to zdziwienie płynie chyba z konfrontacji z nieprawomyślnymi fantazjami, które z tragedii, nim stała się faktem, czyniły oczywiste i całkowicie uprawomocnione alibi – przecież w takiej sytuacji każdy by się napił. I mnie zdarzyło się pławić w oparach podobnych marzeń. Tylko że dziś wiem, a wiedza ta płynie z samych trzewi (teraz! kto wie, co może zdarzyć się w moim umyśle, i „trzewiach”, w innej sytuacji, i kto by marnował energię na domysły?), iż może być tak źle, że myśl o uldze płynącej palącą strugą przez gardło wyda się żałosna, bo nic nie będzie w stanie ugasić bólu. Wódka jako remedium wywoła gorzki śmiech. I wiem też, że bez względu na nasycenie czerni wokół, świat nie tylko trwa (w biernym oczekiwaniu), ale toczy się dalej, w swoim zawrotnym tempie. Bo to widzę.

wtorek, 20 lipca 2010

033. ściąga


Tym razem było o fałszywej dumie. Chciałabym umieć opisać to wszystko, co się zdarzyło, tę falę szczerości, takiej najprostszej, do bólu, a przy tym wcale niewysilonej, niezawstydzającej. Zwyczajnej i dobrej. Tyle że nie potrafię tak prosto. Jeszcze dziś nie potrafię. Wychodzi pretensjonalnie. Podkreśliło mi się tylko w głowie to, co siedzi w niej od jakiegoś czasu: Kim jestem, że mam prawo żądać, oczekiwać, mieć roszczenia? Kim jestem? Takich pępków świata są miliardy. Cała ziemia jest nimi obstawiona. Skąd pomysł, że ktoś coś mi ma albo powinien…
(Piszę to i od razu wpadam w popłoch: przecież cel terapii był taki, że jednak mam czegoś oczekiwać, nie godzić się na traktowanie, które mi nie odpowiada, na ochłapy; a może chodziło tylko o to, żeby patrzeć realistycznie i nie skręcać się z nieszczęścia, nie próbować uszarpać czegoś od kogoś, kto sam nie ma albo z różnych powodów nie chce się dzielić?)
…a może mylę moje prawdziwe potrzeby z oczekiwaniami innych, z jakimiś wymaganiami, normami, z tym co należy, co się powinno, co wypada, co się nie godzi. Ponieważ sama tego nie wiem – skąd miałabym wiedzieć, nikt mnie nie nauczył – opieram się na cudzej opinii. Ale skąd pewność, że oni mają rację? Próbowałam pójść na łatwiznę i odpisać pracę domową. I nie chodzi o to, żeby nie przyglądać się innym, wręcz przeciwnie, tylko w taki sposób się nauczę. Problem w tym, że zrzynałam nie od najlepszych uczniów, tylko od mi podobnych. Albo myliłam strony i spisywałam nie to zadanie. W pośpiechu, lęku, zagubieniu łatwo było o pomyłkę. W największych emocjach działałam na oślep. Tak, miałam przymus działania właśnie wtedy, kiedy najlepszym rozwiązaniem było przeczekanie, wyciszenie i spokojne przyjrzenie się sytuacji. Teraz mam czas na analizę, ale czy następnym razem zadziałam właściwie? Nie wiem, jednak każdy kolejny raz to nowa szansa na najlepszą dla mnie reakcję.

wtorek, 13 lipca 2010

032. pokora jest taka prosta


Wczoraj mityng o pokorze. Intensywny. Poruszający. Padały słowa, których jeszcze kilka dni temu nie rozumiałabym tak dobrze, może przepłynęłyby tylko. Pokora to akceptacja tego, co się dzieje. Rozpacz jest chyba krańcowym wyrazem pychy (och, tak, wiem – jak można jeszcze bardziej dokopywać złamanemu człowiekowi, jak można być tak podłym, by w depresji widzieć ucieczkę, czyli wybór samego chorego…). Nie jest to bunt w czystej postaci, to coś gorszego. Bunt wprost wyrażony zakłada choć minimalną odpowiedzialność, rozpacz – nie. Rozpacz odżegnuje się od niej: ktoś mi to zrobił, świat mi to zrobił, Bóg mi to zrobił…
No więc dobrze, pierwszy raz w życiu świadomie zrezygnowałam z rozpaczy. Wzięłam odpowiedzialność. Tak, to ja. Zrobiłam to sobie sama. Nawet wiem jak i dlaczego. Choć kiedy się działo nie widziałam. I dobrze, że stało się coś, co mnie zatrzymało i zmusiło do spojrzenia na to, co robię, i czy to jest to, czego chcę. I czego ja właściwie chcę. Ponieważ dopiero od niedawna, mimo, co by nie mówić, zaawansowanego wieku, przeżywam pewne rzeczy i sytuacje naprawdę świadomie, ta zadziałała na mnie dobitnie. I wiem, że pewnych błędów już nie popełnię.
Akceptuję moją lekcję.
*
Pokora to prawda o sobie samym. Wstyd, który towarzyszy całe życie. Najpierw, że wszyscy wiedzą, czyją jestem córką, potem, że dowiedzą się, jaka jestem naprawdę, ilu rzeczy nie wiem, nie umiem, że nie jestem w stanie nic zapamiętać, że to, co myślę, co mam w głowie jest takie miałkie. A gdy się dowiedzą – przecież nikt nie chciałby się zadawać z kimś takim. I mimo że minęło tyle lat, tyle pracy, że tyle się wyprostowało i unormalniło, wstyd ciągle umie rozłożyć mnie na łopatki. Więc zamiast powiedzieć co czuję, myślę i dlaczego, co mnie ukształtowało, oddalam się, żeby uniknąć zdemaskowania. Zamiast pokazać, jak bardzo mi zależy, robię wszystko, żeby nikt się nie domyślił. Zamiast dawać, jak tego pragnę, chowam do środka, bo konfrontacja z odrzuceniem daru (choć bardziej z fantazją o odepchnięciu) jest zbyt straszna.
W tym miejscu pokory brak. Jeszcze. Ale coraz bardziej prawda ciśnie mi się na usta i choć boję się strasznie, jednocześnie nie mogę się doczekać wypowiedzenia tego wszystkiego. I uwolnienia.

poniedziałek, 5 lipca 2010

031. ciągnie mnie


Śmierć we mnie jest tak silna… Już nawet nie mami jakimiś wizjami, kolorowymi płatkami, po prostu gwałtem wciąga. Każe mamrotać te okropne słowa, budzące najgłębszą trwogę deklaracje, od których rozum nagle otrzeźwiały natychmiast się odżegnuje. Ale po stronie życia nie stoi już – jak dawniej – Malutka, radośnie (choć to chyba radość histeryczna, podszyta rozpaczą) rzucająca się na wszystko, co może ją przy życiu zatrzymać. (Co ona, biedulka, mogła wskórać? Zaledwie odroczenie.) Od jakiegoś czasu zastąpiła ją jakaś dorosła cząstka, strasznie wątła, cherlawa, wcale sobie nie radzi. Coś tam próbuje, jakieś negocjacje, jakieś logiczne argumenty, jakieś racjonalne racje. Ale słaba jeszcze, słabiutka. Tak, sama to widzę, napisałam „jeszcze”, jakby nagle zaświtała nadzieja, że ona taka słaba, bo to początek, że z czasem i kolejnymi próbami oparcia się mrokowi nabierze krzepy i doświadczenia, że będzie lepiej i lepiej. A w końcu pragnienie zniszczenia siebie zniknie, rozpuści się, odpłynie. Bo nie dam rady inaczej. Nie wytrzymam. Ktoś musi to zatrzymać.
*
Niesienie posłania zawsze mnie elektryzowało. Nie tylko mnie, przecież. To takie niesamowite móc komuś pokazać, otworzyć oczy, dać nowe życie. To tak wspaniale karmi ego. I tak boli, gdy ten ktoś nie chce/nie może skorzystać. Ale boli tylko wtedy, gdy działa pycha. Nie wiem dlaczego, lecz tym razem zaskoczyła zapadka z poczuciem, że to nie mój kawałek życia, że ja mam bardzo ograniczoną rolę, i przyjęłam to ze spokojem (może tylko lekki wewnętrzny – zwodniczy – uśmieszek pokazuje mi, że potrzebna większa pokora, bo co ja tam wiem…). Tak, to wspaniałe, coś komuś pokazać, a potem z boku widzieć, jak się zmaga i jak się heroicznie gramoli przez to życie. I niczego nie oczekiwać, tylko się cieszyć z tego, co jest.

piątek, 11 czerwca 2010

030. działam, bo działam

Taki dobry dzień. Niespodziewanie wolny od pracy – wyszedł jak sobota. Długie spanie – do wyspania; dużo energii, nawet do sprzątania – z biurka zniknęła okropna sterta papierzysk; pozałatwiane drobne sprawy – odgruzowuje się przestrzeń życiowa, przybywa miejsca na nowe wspaniałe rzeczy; czas i chęć na ćwiczenia bez pobłażania – wdzięczne ciało wyrzuca z głowy głupie myśli i pomysły. Szczęśliwa i zmęczona. I tyle dobrej energii, że nie mogę doczekać się jutra i tego, co przyniesie.

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...