wtorek, 31 marca 2015

144. syndrom Koziołka Matołka


Uczymy się w drodze. Mówią o tym mity, mówią baśnie i kino drogi. Mówi Homer i Hesse, i stu innych. Ale wiem też, że można wyjechać i przespać całą podróż, prześnić, przegapić. Można też się wybrać na drugą stronę ulicy i odkryć Amerykę!

Ostatnie podróże nie wywróciły wprawdzie mojego świata do góry nogami, nie były też specjalnie dalekie, ale były niesamowicie inspirujące. Poznałam ludzi, którzy otworzyli przede mną nowe przestrzenie, odsłonili niewidoczne dotychczas widoki. Nauczyłam się kilku rzeczy i wcale nie były to rzeczy, których się spodziewałam, po które jechałam.

*

Byłam na warsztatach sponsorów. Fajna sprawa, która mogłaby pomóc nam wszystkim (zainteresowanym) pomagać/służyć lepiej i sensowniej. Ale czy to jakaś supernowa inicjatywa? Skądże! Alkoholicy – miałam szczęście poznać kilku/kilkunastu/kilkudziesięciu takich – lubią pomagać, lubią się dzielić doświadczeniem, lubią odpowiadać na pytania i wspierać. Moje pierwsze „warsztaty sponsorowania”, jakieś cztery i pół roku temu, to było właśnie coś podobnego: przyjechało paru doświadczonych sponsorów i opowiadali, na czym ta robota polega, po co to w ogóle jest, jakie mogą się pojawić problemy i dylematy, i gdzie szukać rozwiązań. Dla mnie tamte warsztaty były szczególne – dzięki nim zaczęłam przygodę z Programem. Bywałam później na wielu warsztatach, które nazywały się podobnie, ale były czymś innym. Nie mówiło się na nich o tym, jak sponsorować, jak nie tylko sensownie pomagać, ale i nie krzywdzić, choćby niechcący (celowego krzywdzenia nie biorę w ogóle pod uwagę, bo to nie mieści mi się przy zestawie sponsor–podopieczny w głowie). Mówiło się za to o Programie. Też fajnie, tylko trochę nie na temat… Nie na temat warsztatów.
Spotkałam się z opinią, że takie spotkania i wymiana doświadczeń są zbędne. Przecież jeśli mam sponsora, to on mi wszystko powie. Hm… Ufam mojemu sponsorowi i uważam, że jest naprawdę wspaniały i mądry. Czy jednak pomysł, że będzie znał odpowiedzi na wszystkie pytania świata, będzie w stanie ogarnąć wszystkie sytuacje, jakie mogą się zdarzyć, nie jest czasem nierealistycznym oczekiwaniem? Trochę tak jak w przedszkolu: Mój tata jest najmądrzejszy i najsilniejszy, on wam wszystkim pokaże! Jeśli moja podopieczna ma długi albo narkotyzującego się syna, ja jej nie będę w stanie służyć pomocą i radą w tych tematach, bo zwyczajnie nie mam w nich doświadczenia. Nie będę zmyślać. To, co mogę zrobić, to znaleźć kogoś, kto miał podobne trudności i sobie z nimi poradził, i skontaktować ją z tym kimś. Mogę jej też podpowiedzieć, żeby szukała ludzi, którzy poradzili sobie z podobnymi problemami. Jasne, mogę też powiedzieć: Ej, ja jestem tylko od Programu (to prawda, sponsor jest od przeprowadzenia podopiecznego przez Program, ale jeszcze nie spotkałam się z realizacją Programu w oderwaniu od życia, bo Program realizuje się w codziennych sytuacjach życiowych, a nie na spotkaniu ze sponsorem, przy stole obłożonym książkami i zeszytami, choć i to się przydaje), ta cała reszta mnie nie obchodzi. Mogę tak powiedzieć, tylko… czy jeśli przychodzi do mnie koleżanka/siostra/inna niż podopieczna alkoholiczka i zapyta o radę, czy jej również powiem, że mnie nie obchodzi, nie jestem od tego? Jasne, nie będę udawała, że się znam, jeśli się nie znam. Ale jeśli przez coś przeszłam, powiem, jak było. Czy innym mogę mówić, a tylko podopiecznej nie, bo między nami ma być Program i tylko Program? Co mogę, a czego nie? Co jest dyskusyjne? Co jest niebezpieczne?
Niełatwe to sprawy. I właśnie od takich niełatwości, od konsultacji, rozmów, pytań, wymiany doświadczeń mogą być spotkania takie, jak warsztat sponsorów. Nie sądzę też, by trzeba było czekać, aż znowu ktoś coś zorganizuje. Ja bardzo się cieszę, że mam taką siatkę znajomych/przyjaciół, do których mogę zadzwonić, poradzić się, popytać – czy mieli do czynienia z takim przypadkiem? Jak sobie poradzili? A może znają kogoś, kto sobie poradził? Po to jesteśmy wspólnotą, żeby korzystać ze zgromadzonego przez lata doświadczenia. I ze wsparcia.

*

Druga podróż otworzyła mi oczy w kwestiach mojego rozwoju osobistego. To takie wspaniałe usłyszeć, że mam całe życie do nauki. Że mogę popełniać błędy (choć przydałoby się też uczyć i wyciągać z nich wnioski). Że zacząć można nawet po 40. Po 50. również. Wierzę, że i po 60., ale szkoda mi marnować 20 lat, żeby się przekonać, czy też zadziała. I jeszcze co najmniej jedno: nawet obcy człowiek jest w stanie tchnąć we mnie iskrę. Jednym słowem, jedną propozycją. Wróciłam odmieniona. Ale ważne jest jeszcze coś – ja też jestem w stanie tchnąć w kogoś iskrę. Bezinteresownie. Czasami bezwiednie. I to jest fantastyczne odkrycie.


Życzę Wam wielu owocnych podróży. I wielu cudownych iskier!



piątek, 13 marca 2015

143. Bóg i niepokój, czyli cała lista pytań


Zostaliśmy stworzeni, mając w sobie wewnętrzny niepokój i wezwanie do otwartości na ryzyko i obietnice, które niesie ze sobą druga połowa życia. W każdym z nas jest „dziura” wielkości Boga, która czeka na wypełnienie. Bóg stwarza właśnie to uczucie niezadowolenia, które tylko łaska, a w końcu miłość Boga mogą zaspokoić.
Spadać w górę, R. Rohr

Chciałabym dożyć czasów, gdy słowo „Bóg” nie będzie wymagać wstępu i wyjaśnienia, o co mi chodzi i co mam właściwie na myśli, a wypowiedziane w normalnej rozmowie nie wywoła grymasu zażenowania lub pobłażliwych uśmieszków na twarzach interlokutorów, bo nie będzie się kojarzyło z jedynym słusznym (czy też jedynym niesłusznym) kierunkiem, z jedną opcją, z kościołem, w dodatku wiadomo którym… Chciałabym, ale obawiam się, że to nierealistyczne pragnienie (mimo wszystko nie będę za każdym razem dodawać jakkolwiek Go pojmuję albo zamieniać na Siłę Wyższą).   Ponieważ jednak nie żyję ani w takich czasach, ani w sprzyjającej szerokości geograficznej, a wstęp już w zasadzie poczyniłam, mogę przejść do rzeczy, z nadzieją, że indywidualny stosunek Czytelnika do tego słowa nie stanie się nieprzychylnym filtrem, blokującym przesłanie tych rozważań.

*


Poruszyło mnie mocno to zdanie o dziurze wielkości Boga. Poruszyło to o niepokoju. Bo dziurę w sobie namierzyłam dawno temu, a i niepokój odzywa się co jakiś czas. Ledwie nadrobię, zapracuję na chwilę spokoju i satysfakcji, a tu już mnie dźga w tyłek, jak kolcem jakimś: dalej, jeszcze, więcej, inaczej, nie tu, szukaj… Co chwila znajduję się w punkcie zwrotnym. I bardzo mi się to nie podoba. Bo nie lubię tego stanu niepokoju, tego wewnętrznego rozedrgania, lęku chyba też – co będzie, co powinnam zrobić, jaką podjąć decyzję, którą drogą pójść? Bo ja bym wolała trochę prościej. Ale nie wychodzi. Gdy przeczytałam o tej dziurze wielkości Boga, pomyślałam natychmiast, że ten mój Bóg musi być naprawdę wielki, bo czasem mam wrażenie, że między konturem mojej postaci a dziurą niczego prawie nie ma. I czego On tak ciągle ode mnie chce? Gdzie mnie wiedzie, ku czemu? Przecież wie, że się boję. Umieram ze strachu czasami. Szczególnie umieram, jak mam gdzieś wystąpić, a tu co chwila mi każą gdzieś wystąpić. Szczególnie mi niewygodnie, jak mam gdzieś pójść, we wspaniałe, prestiżowe miejsce, do którego przecież nie pasuję, w każdej chwili mogę usłyszeć: A pani tu w jakiej sprawie? Ale inni jakby tego nie widzą, mówią: Chodź i Bądź. I jak ja mam to rozumieć? Że skoro się boję to mam odmawiać, bo to nie dla mnie? A może mam posłuchać, jak mi mówią: Bój się i rób? Może mam robić, trenować i się nauczyć? Skąd mam to wiedzieć?
Skąd mam wiedzieć, czy moje miejsce jest tu, w tym mieście czy może w całkiem innym, nie-mieście w dodatku? Nie wygodnie mi tu, przeniosłabym się, ale znowu lęk – bo jak wyjadę to raczej już nie wrócę. Mam iść do pracy, takiej, co to kiedyś ona mnie nie bardzo, a i ja niekoniecznie?  Bo się właśnie ta praca odezwała i to w momencie dla pracy sprzyjającym? Przecież miało być chyba inaczej, przecież wydawało mi się, że otwiera się całkiem nowy rozdział? Mam trzymać się „tego świata” pełnego błyskotek i niespełnionych obietnic, który mnie męczy strasznie i nudzi trochę, czy odpuścić sobie i zszarzeć, odsunąć się na spokojny margines, co byłoby szalenie pociągające, gdyby nie strach, że odpadnę za bardzo, bez szans na powrót, gdybym jednak zechciała?

Tych niewiadomych, co to dopraszają się o wyjaśnienie, jest zbyt dużo naraz. Ale może tylko według mnie zbyt dużo? Może to moje wygodnictwo? A może to wszystko dzieje się bez żadnego porządku, ot, tak, po prostu, bez znaczenia, bez związku? A ja się głowię, dwoję i troję, w myśleniu, w kombinowaniu, niepotrzebnie, bo przecież i tak nie skalkuluję, nie umiem tego na szerszą skalę i dłuższą metę. Jedyna pociecha, że to Bóg jest producentem tego niezadowolenia, więc może coś sensownego z tego wyjdzie, a jak teraz źle wybiorę, to wierzę, że będzie kolejna szansa.

środa, 11 lutego 2015

142. odraczanie gratyfikacji

Zdolność do odraczania gratyfikacji była przez lata moją słabą stroną. Nie jestem pewna, czy w ogóle istniała. Być może jedynym jej przejawem był specjalny system jedzenia delicji: najpierw obgryzienie czekolady, a potem biszkoptowej bazy, by móc wreszcie przez dwie minuty zażywać rozkoszy płynącej z rozpuszczającego się powolutku na języku krążka pomarańczowej galaretki.
Ogromnym przełomem okazało się zrozumienie i zastosowanie hasła: Planuj działania, a nie efekty. Dosyć to odległe od Baw się teraz, zapłać później, które przyswoiłam błyskawicznie, gdy tylko zrozumiałam, że w moim krótkim życiu obietnice się jednak nie spełniają i choćbym nawet się wysilała, żeby zasłużyć, to moją nagrodę dostanie ktoś inny albo w ogóle się okaże, że tej nagrody nigdy nie było.
Planuj działania, a nie efekty. Efekty – przeważnie fantasmagorie, bo dotyczą czegoś, co nie istnieje, bo przyszłość to coś, czego przecież jeszcze nie ma – były właśnie gratyfikacją. Rojenia o moich sukcesach, o splendorze, o miłości i popularności to było coś! Coś bardzo dalekiego od żmudnego codziennego wysiłku, który zmierzał – kiedyś tam – do ukończonego dzieła. Problem był zwykle taki, że rozważając własne spektakularne sukcesy i pławiąc się w morzu szampana z bąbelkami, jakoś zapominałam, jakoś nie miałam energii, by zająć się banalną pracą. Bo pracy, wysiłku i trudu ponad wszystko nie lubiłam. A potem fantazje blakły, pojawiał się kolejny obiekt czy przedmiot rojeń, i tak w kółko. Ani działań, ani tym bardziej efektów. Co najwyżej rozgoryczenie, że innym to się udaje…

Odraczanie gratyfikacji jest procesem polegającym na planowaniu rzeczy przykrych i przyjemnych w taki sposób, by potęgować przyjemność przez to, że najpierw staje się wobec cierpienia, doświadcza go, a potem pokonuje jak przeszkodę. Jest to jedyny sensowny sposób na życie.
M.S.Peck, Droga rzadziej wędrowana

Planowanie rzeczy przykrych? O czym my mówimy?! Osoba uzależniona nie planuje rzeczy przykrych. Osoba uzależniona zrobi wszystko, by przykrych rzeczy uniknąć. Osoba uzależniona planuje wyłącznie przyjemności. Bardzo często przyjemność równa się ulga. Przyjemność równa się uniknięcie przykrości. Jak to wygląda w rzeczywistości i jaką osoba uzależniona ma skuteczność to ja chyba pisać nie muszę.
Zaczęło działać, gdy – trochę nieświadomie – zaczęłam działać. Robić te wszystkie rzeczy, za którymi nie przepadam, które mnie nużą i naprawdę nie mają wiele wspólnego z wielkim światem, z przyjemnościami, rozkoszami i la dolce vita. Czasami się zmuszałam i nadal zmuszam (tak jak teraz, próbując jednak skończyć ten tekst, który wisi nade mną rozbabrany od dwóch tygodni i trochę już raczej mnie gniecie), ale potem mam święty spokój i poczucie skuteczności. I to jest moja nagroda. Przy okazji, niepostrzeżenie, pojawiły się inne efekty. Nie spodziewałam się. Bo gdy się wciągnęłam w pracę, przestałam sobie wyobrażać, jak to będzie. Tworzenie kolejnych odcinków robót było na tyle pasjonujące, że już nie musiałam roić sobie efemerycznych sukcesów. Satysfakcja z wykonanej pracy, z wywiązania się ze zobowiązania (choćby wobec samej siebie, a może i zwłaszcza wobec siebie) była wystarczającą i namacalną nagrodą. I na razie ciągle tak jest.  

piątek, 23 stycznia 2015

141. jeszcze o medytacji i szybkiej forsie*


* Przepraszam za zmyłkę (już na wstępie, więc może mi będzie odpuszczone). O forsie nie będzie ani słowa, ale jakoś tak mi pasowało, na ucho. Coś mocnego, spektakularnego, wyskokowego. Do wyboru był jeszcze szybki seks, szybkie samochody i szybka kariera. Żadne nie jest w moim posiadaniu, może dlatego mi się roi i włazi do gotowego już tekstu na zupełnie inny temat. Może uwzględnię je przy następnych postach. Tyle tytułem wyjaśnienia. A teraz do rzeczy.

*

Nie okażę się zapewne wyjątkiem ani też wyrzutkiem, jeśli przyznam, że interesuje mnie szybki sukces. Najprawdopodobniej to całkiem naturalne pragnienie. Szybki sukces jest fajny. Szybki sukces jest miły i podniecający. Szybki sukces się opłaca. Opłaca się podejmować działania, które taki szybki sukces gwarantują. Bo jaki sens łapać się za sprawy z góry skazane na porażkę? Niektórzy tak bardzo są na to nastawieni (wręcz uzależnieni od haju, jaki wywołuje sukces), że do przedsięwzięć wymagających dłuższych nakładów czasu i energii, większych starań, nawet nie podchodzą. Zlecają je podwładnym. Bo szybki sukces to coś, co szybko karmi. Wprawdzie brzuch robi się pusty równie szybko, ale… od czego jest kolejny gwarantowany sukces?
Rozpisałam się wcale nie dlatego, że uważam to podejście za niewłaściwe i naganne (że trochę niedojrzałe i ograniczające, to inna sprawa), a raczej, żeby samą siebie przekonać, że nie ma w nim niczego nienormalnego i nie muszę się samej sobie dziwić, że chciałabym coś na szybko i na przyjemnie – po prostu dobrze się poczuć. Dostać nagrodę za mój trud i starania.
Wokół kilka osób komunikuje o swoich przyjemnych i niezwyczajnych doznaniach (w ogóle o jakichś doznaniach!) podczas medytacji, a ja obserwuję u siebie całkowity odwrót czegokolwiek. Cicho, pusto i do dupy… To znaczy, nie nurtuje mnie to aż tak bardzo, nie odbiera chęci i sił do dalszych starań, tylko… po prostu się zastanawiam, jak to jest. I: może coś robię nie tak? Za mało się staram? I chociaż się nie przejmuję za bardzo, to może właśnie źle, że się nie przejmuję, może powinnam?! W takich chwilach zdarza mi się wpaść przypadkiem na coś, co jest akurat przydatne (takie tam małe serendipity).

Czytałem kiedyś o pewnym buddyjskim mnichu z Wietnamu, wygłaszającym prelekcję na którymś z amerykańskich uniwersytetów. Gdy skończył, jeden ze studentów zapytał go: „Czy możemy dowiedzieć się, jakiej metody medytacji uczy się nowicjuszy, którzy zgłaszają się do waszego klasztoru?”. Odpowiedź brzmiała: „Przez pierwsze trzy lata nowicjusze parzą herbatę dla starszych mnichów”.
John Main, Ścieżka medytacji

I o to właśnie mi szło, tego potrzebowałam. Informacji, że nie ma się co spodziewać spektakularnych sukcesów, bo to tak nie działa (nie zamierzam bynajmniej podważać duchowych sukcesów tych, którzy naprawdę je odnoszą, po prostu próbuję uratować resztki mojego poczucia wartości i sensu). Mam święty spokój, przez najbliższy rok, dwa, co najmniej, nie muszę się zajmować i niepokoić postępami i osiągnięciami, bo może ich po prostu nie być! Co za ulga! Jaka oszczędność energii! Mogę na luzie siadać sobie do tych medytacji i już nie próbować wyciskać z siebie duchowych siódmych potów. Mogę po prostu być. Mogę. 

poniedziałek, 19 stycznia 2015

140. bezsilność i kierowanie

Przyznaliśmy, że jesteśmy bezsilni wobec alkoholu, że przestaliśmy kierować własnym życiem.

Mówią, że program 12 kroków AA to prosty program dla skomplikowanych ludzi. Tak, jasne, prosty… Jak bardzo prosty, przekonuję się za każdym razem, gdy słyszę wypowiedzi typu: pierwszą część pierwszego kroku zrobiłem, ale od siedmiu lat nie mogę przejść tej drugiej części; no, ja jej po prostu nie rozumiem; nie, nie zgadzam się na to niekierowanie, jak piłem, to może tak, ale teraz?

Fakt, polskie tłumaczenie tego kroku jest odrobinę mylące (co zapewne jest tylko drobiazgiem, bo nie przeszkodziło tysiącom uzależnionych od alkoholu ludzi przestać pić i do picia nie wracać), i może jednocześnie wprowadzać zamieszanie i wyprowadzać na manowce. Może chodziło tylko o przekorę – skoro jest taki prosty (program), to go troszkę skomplikujemy!? W końcu jesteśmy tacy niezwykli…

Oryginalny, angielski, zapis Kroku Pierwszego, nie dość, że nie wspomina słowem o „przestawaniu” (co sugeruje, że kiedyś, dawniej, bez alkoholu było inaczej, że wtedy kierowaliśmy), to wskazuje na równorzędność pierwszej i drugiej części. Zespół pracujący nad nowym tłumaczeniem Wielkiej Księgi zdaje się rozważał zmianę brzmienia polskiego Kroku Pierwszego, co z tego wyjdzie, czas pokaże. Ale mnie poruszyło coś innego. To, że żadnej zmiany w kierowaniu moim życiem nie było – wszystko jedno czy pod wpływem alkoholu, czy nie – już wiedziałam. Teraz zrozumiałam, że nie chodzi wcale o kolejność (i związaną z tym hierarchię ważności): najpierw bezsilność, potem niekierowanie. A raczej, że jest to kolejność odwrotna. W moim przypadku tak właśnie było: konsekwencją niekierowania, a dokładniej rzecz ujmując niekierowalności życiem (czyli niemożności podporządkowania się czemukolwiek: zasadom, normom, Bogu, rzeczywistości, rodzicom, pracodawcom, samej sobie wreszcie!) było moje uzależnienie. Nie kierowałam, nie przewidywałam, nie rozumiałam, nie umiałam i nie mogłam przestać. Dlatego piłam. Piłam za dużo. Dużo za dużo. I się uzależniłam. Czyli – stałam się bezsilna wobec C2H5OH. Czy gdyby ktoś wtedy powiedział: Hej, mała, nie pij tyle, bo skończysz na odwykówce! zatrzymałabym się? Szczerze wątpię. Bo bym nie uwierzyła. Bo lubiłam pić i picie sprawiało mi przyjemność i dawało ulgę. Bo chyba nie byłam w stanie nie pić. Na pewno nie byłam w stanie dotrzymać obietnicy danej samej sobie, wywiązać się z zawartej ze sobą umowy.
Moje życie nie poddawało się kierowaniu, dlatego podejmowałam lekkomyślne, katastrofalne dla mnie i często dla otoczenia, decyzje. Decyzja o piciu, o pomaganiu sobie przy pomocy alkoholu, była tylko jedną z wielu kiepskich, beznadziejnych decyzji w moim życiu. Nadmiar alkoholu w dokonywaniu lepszych wyborów (nawet w chwilach bez promili we krwi) zdecydowanie nie pomagał. I tak koło się zamykało, a wręcz układało w spiralę.  

poniedziałek, 12 stycznia 2015

139. ograniczenia?

Czasami sobie myślę, że świat pognał za daleko do przodu. Że to dla mnie za dużo. Nie nadążę. (Tak jakby świat miał obowiązek, albo przynajmniej jakikolwiek wzgląd, dostosować się do mnie…) Zazdroszczę młodym (a więc jednak! Jednak to napisałam, jednak umieściłam się po tej drugiej stronie). Czasem umniejszam ich realne zalety i możliwości. Żeby tak nie zazdrościć. A potem znowu zazdroszczę. I znowu umniejszam. Aż przypomnę sobie, że świat zawsze taki był, zawsze młodzi mieli coś, czego nie mieli starzy, zawsze też pozbawieni byli tego, co starym było dane.
Czasem, gdy się zapędzę, zaczynam się porównywać. Nie uważam, by porównywanie się było z gruntu niewłaściwe czy szkodliwe. Przeciwnie – na tym zasadza się nasz rozwój. Tylko w taki sposób mogę ocenić mój stan i zdecydować, czy nie warto czasem czegoś zmienić, bo… może jednak za bardzo odstaję (i nie chodzi o równanie do bezpiecznej przeciętności, lecz o trzymanie kontaktu z rzeczywistością). Problem pojawia się, jeśli w tym szale porównań zagubię granice kategorii. Porównywać jabłka do gwiazd nie ma sensu tak samo, jak wagę piórkową do ciężkiej. Jasne, zakwalifikowanie do właściwej kategorii wymaga trzeźwego myślenia. Niebezpiecznie – dla mnie, osobiście – robi się, gdy zapomnę o jednym, o czym zresztą przez lata wolałam nie wiedzieć, nie przyjmować do wiadomości. Że pewne kwestie są poza moimi możliwościami! Być może do pewnego poziomu – z racji moich ograniczeń – nigdy nie doskoczę. W tych okolicznościach frustracja wynikająca z niedobiegnięcia jest nieporozumieniem, zwyczajnie nie ma sensu, choć uwiera tak samo, jak usprawiedliwiona i wytłumaczalna frustracja.
Przez lata chciałam wierzyć, że alkoholik, zwłaszcza jeśli przestanie zażywać uzależniającą substancję, niewiele lub zgoła wcale różni się od innych ludzi. Niemal się upierałam, wbrew zdaniu z WK: musimy pozbyć się złudnej wiary, że jesteśmy tacy sami jak inni, które wprawdzie dotyczy stricte substancjalnego podejścia, ale coś w tym jednak nie daje mi spokoju i każe traktować to trochę szerzej, a w każdym razie nie zamykać się na więcej i dalej. Zyskując w miarę trzeźwy ogląd rzeczywistości, muszę przestać się upierać. Nie mogę udawać, że coś jest dla mnie łatwe, kiedy łatwe nie jest, choć dla innych jest. Pobożne życzenia nie zmienią mojej rzeczywistości. A próby wymuszenia na sobie niemożliwego kończą się zawsze tak samo. Kto jak kto, ale ja mam w tym doświadczenie. Zarówno w wymuszaniu, jak i w klęsce. Tyle że między fałszywą diagnozą, włączającą w mojej głowie koszary, a wywieszeniem białej flagi, jest duży obszar zmarnowanych spokoju, pogody, czasu i energii.

*

Chciałabym dużo! Zrobić dużo, osiągnąć, być. Ale biorąc pod uwagę mój punkt wyjścia, niewykluczone, że ja to moje dużo już osiągnęłam. Może pora ograniczyć łaknienie, wyłączyć ssanie, popuścić cugle i wyjść na spacer? Bo nie wiem jak długo będę żyła i czy zdążę się nacieszyć. Jeśli cieszyć nie zacznę się teraz, zaraz, już.

sobota, 10 stycznia 2015

Za dużo śmierci wokoło. Robi się pusto, zimno, ciemno. Bez sensu się robi, bo po co cokolwiek, skoro i tak wszyscy w piach…
Z wisielczego humoru ostał mi się jeno sznur. Jutro będzie jutro.

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...