niedziela, 4 grudnia 2011

069. chcę być psem

Pamiętam jedną taką rozmowę, na pewno nie pierwszą z gatunku, ale pierwszą dokładnie zapamiętaną. Może dlatego, że z kimś wtedy ważnym? Albo że w takim momencie życia? Bo zaraz na początku niepicia, gdy tyle nowych istotnych rzeczy dobijało się do świadomości, było tam wciskane na siłę.
Wtedy to pragnienie wyraziło się w zazdrości wobec operatora porzuconej na nocny odpoczynek koparki. Ten ktoś powiedział: chciałbym tak jak ten gość, robić swoją nudną robotę i nie zastanawiać się nad sensem świata (choć przecież nie miał pojęcia, co ten gość ma w głowie i sercu).
*
Moja tęsknota za brakiem świadomości, niewiedzą, niemyśleniem jest taka śmieszna. Taka bez sensu, taka niemożliwa. Rozczulająca. Jestem przecież starsza i mądrzejsza, a mimo to się pieszczę jak dziecko:
ja: boję się
a: teraz?
ja: zawsze
a: czego?
ja: mówić kocham
i kochać
a: wiem
nawet piosenkę piękną napisałaś
masz coś ważnego w zamian
…świadomość siebie i wolę poznawania siebie i zmiany
ja: wolałabym się nie bać, kochać i nie mieć świadomości
a: jak pies
ja: tak, jak pies!!!
a: ale był grzech pierworodny i nie ma powrotu do psięcości

sobota, 3 grudnia 2011

068. człowiek w zagrożeniu

Od kilku dni budzę się rano przerażona. Słowo „przygnębienie” już dawno straciło aktualność. Jeszcze z zamkniętymi oczyma wymacuję ręką rzeczywistość. I zastanawiam się: dlaczego właściwie jest mi tak podle. I czego tak się boję. W ciągu godziny, dwóch udaje mi się jakoś stanąć na nogi, choć panika i bezradność rzucają się na mnie jeszcze kilkakrotnie w ciągu dnia. Między atakami działam, zmuszam się do tego, może dlatego całkiem nie wariuję (tym razem to nie metafora), choć wolę nie myśleć, że taka choroba jest w zasięgu ręki (kto bierze pod uwagę, że rak płuc przydarzy się właśnie jemu, przecież palą miliony?).

*
Czytam Wielką Księgę (napisaną w 1939 roku przez współzałożyciela AA Billa Wilsona książkę o zdrowieniu z alkoholizmu; jej tytuł – Anonimowi Alkoholicy – posłużył za nazwę całego ruchu) i nie mogę się nadziwić, że opis totalnego bankructwa na każdym, ale najbardziej na duchowym i emocjonalnym poziomie, człowieka w czasie największego alkoholicznego kryzysu (tuż przed końcem picia – bo musi już przestać, inaczej umrze, zwariuje albo stoczy się na dno den – i tuż po zaprzestaniu) tak dokładnie pasuje do mojego stanu. Mojego stanu po ponad 12 latach od ostatniego kieliszka.

*
Rano pragnienie ulgi jest przepotężne. Nie żeby wycinający z rzeczywistości płyn, nie, dla mnie to już  za mało (na szczęście; podobnie myślę o innych odcinających czucie i myślenie substancjach i czynnościach). Ale żeby tak wdrapać się komuś na kolana, Tatusiowi jakiemuś, Bogu Staremu, którego tak właśnie kiedyś sobie wyobrażałam i traktowałam, wtulić się i zniknąć w bezpiecznych rodzicielskich ramionach, na jakiś czas się rozpłynąć… To też szybko mija – już wiem, że tymczasowa ulga nic nie zmieni. Może dlatego nie trwonię czasu i sił na poszukiwanie tanich rozwiązań. Tylko co teraz?
No więc czytam tę Wielką Księgę i co jakiś czas trafiam na zdanie, które daje mi nadzieję. I to wystarczy. Bo tam jest o tym wszystkim, co ja teraz czuję. I jak z tego wyjść. A ja muszę, bo inaczej… bo inaczej to wszytko nie ma sensu.

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...