piątek, 24 października 2014

131. historia jednej piosenki

To, że smutne, wyjące piosenki mnie pociągają – wiadomo! Mam jakiś specjalny odtwarzacz w sobie, który potrafi z takich piosenek odfiltrować niezwykłe paliwo – głębokie poruszenie. Możliwe, że przesadnie głębokie. Tak to zawsze działało. Szczególnie, gdy mogłam się upić. Czasem tylko piosenką, tylko emocjami, które łączyłam z muzyką, które z niej wyciągałam. Ale to, zdawało mi się, stare dzieje. W ostatnich miesiącach (które ułożyły się już w lata) niewiele słucham muzyki, nic dziwnego, że dopiero niedawno natknęłam się na piosenkę, która – jak szybko odkryłam – w krótkim czasie zmiotła cały internet. Jeszcze nie wiedziałam, nie zdążyłam się zorientować, o czym jest, a już złapałam się na haczyk głosu, chropowatej niejednoznaczności, a potem już bezwstydnie i bezpardonowo wywalonej na wierzch rozpaczy. To nawet nie jest mój typ muzyki, a jednak coś mnie w tym zahacza. Następnego dnia ruszyłam na poszukiwania. Tak, byłam na głodzie. Już nie mogłam się oderwać. Od obrazu, od hipnotyzującego tańca–drgawek ni to kobiety ni dziewczynki (dopiero po dłuższej chwili upewniłam się, że to jednak dziecko).



Przeczytałam tekst. A więc przeczucie mnie nie myliło:

Sun is up, I'm a mess
Gotta get out now, gotta run from this
Here comes the shame

One, two, three One, two, three drink
One, two, three One, two, three drink
One, two, three One, two, three drink
Throw 'em back 'till I lose count


I'm gonna swing from the chandelier, 
From the chandelier
I'm gonna live like tomorrow doesn't exist
Like it doesn't exist
I'm gonna fly like a bird through the night, 
Feel my tears as they dry
I'm gonna swing from the chandelier, 
From the chandelier


And I'm holding on for dear life, 
Won't look down won't open my eyes
Keep my glass full until morning light,
'Cause I'm just holding on for tonight


Wzięło mnie na całego – musiałam dowiedzieć się czegoś więcej. Dowiedziałam tylko tego, że większość użytkowników internetu wydaje się nie mieć pojęcia, o czym to całe przedstawienie jest. Interpretacje są zadziwiające, a mnie wydawało się to wszystko tak proste, tak oczywiste. Ale czytam dalej i nawet zaczynam wątpić już we własny odbiór. Podobno jest przebojem. Takim na maksa. I widzę, jak to wszystko zamienia się w jeden wielki telewizyjny show. Słowa piosenki o życiowym, emocjonalnym klinczu, rozpacz na ich dnie, znikają, są tylko marnym tłem dla wybuchających oklasków publiczności w telewizyjnym studio. W porządku, ludzie chcą się bawić. Każą im, więc klaszczą. Ale jak można tak, słysząc o… umieraniu, rozdzieraniu się od środka? A może właśnie się nie słyszy?

*


I tak myślę, myślę i… dlaczego alkoholikom udaje się dotrzeć do innego alkoholika, do którego nie docierają tłumaczenia, prośby i groźby rodziny, lekarzy, psychologów? Zdobyć jego zaufanie? Wiarygodność w jego oczach? Bo ma pakiet doświadczeń, w tym przeżyć, poczuć, odczuć, uczuć (tak, tych pieprzonych, z gatunku ostatniej wycharczanej bezsiły, zaryczanej, zagilonej twarzy). Bo on wie! Jeśli ktoś tam nie był – może co najwyżej zgadywać. Czasem nawet dość trafnie, choć dość to istotne dopełnienie.
Kiedy słyszę o dziewczynie, która upycha w sobie poczucie rozpaczliwej pustki, zagłusza je hasłem przewodnim wieczoru (tego i stu innych): zabawa, zabawa, zalewa kolejną porcją rozpuszczalnika, który ma rozprawić się z nieszczęściem, cierpieniem, nudą, strachem, pustką, czczością – widzę ją, wiem o niej wszystko, znam ją na wylot, na tyle, ile trzeba, żeby złapać ją za rękę, mocno chwycić, może przytulić. Ja ją znam, tak jak siebie. Może uda się ją zatrzymać. A może pobiegnie na następną imprezę, by lać w siebie utleniacz bezsensu i pustki, by zahuśtać się na kolejnym żyrandolu. Ja musiałam przeczołgać się przez wiele imprez, tańczyć na stołach i wisieć na wielu żyrandolach (zabawa, zabawa!), żeby się wyrwać. Chciałabym tylko, bardzo bym chciała, żeby jej się udało, żeby nie było za późno.


PS. Już wiem! Wiem, czemu nie mogę oderwać oczu od tej małej. Czemu wydaje mi się taka znajoma. Na zdjęciu z pierwszej komunii wyglądam tak samo – jaśniutkie włosy z grzywką, twarz lalki. A potem, potem przecież to samo...

czwartek, 9 października 2014

130. bądź trzeźwiejsza niż ja


Pamiętam, gdy mój sponsor mówił: Masz być trzeźwiejsza ode mnie! Trzeźwość ma rosnąć i rozwijać się, a nie zwijać i karleć. Ta, jasne, gadaj zdrów, już ci wierzę, że tak tego pragniesz – podsumowywałam go krótko w myślach, co pewnie z miejsca wyłapywał, bo moja twarz już od przedszkola zdradza mnie jak pies i wyświetla wszystko, co tak naprawdę sądzę. 

Nie, nie wierzyłam mu. Nie wierzyłam, że naprawdę może tego chcieć. No, bo jak? Żeby ktoś był lepszy ode mnie? I żebym sama do tego doprowadziła, żebym pozwoliła? Przecież gdy w pracy pojawi się młoda dziewczyna i nauczę ją wszystkiego, to… będę zwykłą idiotką. Nie mogę tak postąpić, bo zaraz mnie wygryzie. Zobaczą, że jest lepsza i już po mnie. Mnie nikt nie pomagał, nie wprowadzał, sama musiałam dochodzić, wydrapywać wszystko pazurami (to oczywiście kłamstwo ohydne, bo wielu ludzi naprawdę mi pomogło, ale do tego obrazka fakty nie pasują – tym gorzej dla nich). Dlatego w porządku, pokażę jej to i owo, będę nawet miła, roztoczę wokół siebie aurę dobroci i wielkoduszności, ale chyba oczywiste, że nie wyjawię jej wszystkich tajemnic zawodu, tego całego bezcennego know how
A poza zakładem pracy, dobra, już konkretnie – w przekazywaniu dalej posłania AA, we wspólnej pracy na Programie? Przecież tu też chciałam być najlepsza. Kiedy zaczynałam, to owszem, życie mi się osunęło, ale dalej chciałam być najlepsza, chciałam być kimś. Nie rozumiałam – bo niby skąd i jak – że nie o to w tym wszystkim chodzi, że tak się nie da. No, więc próbowałam zagarniać pod siebie. Nawet te niematerialne dobra. Próbowałam duchowość ukisić tylko na własny użytek. Tak, na początku wciąż ciągnęłam przekonanie, które towarzyszyło mi przez pół życia – że jeśli ktoś będzie miał, jeśli jemu przyrośnie, to na pewno moim kosztem, to dla mnie zostanie mniej. Jako klasyczna egocentryczka uważałam, że mój sponsor nie może myśleć inaczej. Bo przecież po prostu nie można myśleć inaczej! Wciąż jeszcze sądziłam po sobie.

Minęło trochę czasu i jego słowa wyświetliły się jak neon nocą. Bo już trochę wiem, o co chodzi. Mam wspaniałą sposobność pracy z podopieczną, która już na samym początku rozumie i widzi rzeczy, których ja nie widziałam bardzo długo, która wyciąga z Programu istotę, jak odkurzacz ciągnie. A ja co? No, powinnam być zła jakaś, zaniepokojona chociaż, zazdrosna. A ja się cieszę. Jak głupia. Może dlatego, że pamiętam też inne zdanie: Jeśli trzeźwość nie rodzi trzeźwości, to znaczy, że jej nigdy nie było.


poniedziałek, 6 października 2014

129. śmierć czai się w uległości

Stowarzyszenie Umarłych Poetów musiałam oglądać na początku liceum. Nie pamiętam, co dokładnie czułam ani jakie miałam refleksje. Byłam przejęta, ale czym? Czy rozumiałam/usłyszałam zachętę do samodzielnego myślenia i szukania własnych ścieżek? Śmiem wątpić, ale nic sobie za to nie dam uciąć. Z tamtej projekcji zapamiętałam długie wędrówki Kapitana z uczniami w pejzażach, które zapierają dech w piersi (z takimi Weira kojarzę) i ostatnią scenę, na której ryczałam i za którą byłam wściekła, bo ktoś przecież mógł te łzy zobaczyć, a wtedy straciłabym twarz – ja, taka poważna, taka twarda nastolatka! I tyle mam z tej mojej pamięci–niepamięci.
Tym razem uderzyło mnie coś, co dobrze znam i co w sobie namierzyłam – kawałek człowieka bez nie. Jak trudno zawalczyć
o swoje, o siebie, jak trudno się przeciwstawić, wyjść z zastałego układu… Łatwiej (?) dokonać samozniszczenia niż powiedzieć nie. A raczej, to nie jest tak niewyobrażalne, że pozostaje tylko samozniszczenie. Bo nie wie się, nie czuje wtedy, że niewypowiedzenie go jest bardzo kosztowne. Niektórzy nie wiedzą, nie dowiedzą się i nie chcą czuć, do końca. Ciężkie, całkiem realne, namacalne podczas badań i prześwietleń, śmiertelne schorzenia nie mogą mieć przecież nic wspólnego z ulotną cichą rozpaczą, chronicznym milczeniem, podczas którego całe wnętrze krzyczy, że nie, nie, nie!
Wiele już razy przyłapałam w mojej głowie myśl, że może z tym całym alkoholizmem nie wylądowałam wcale tak źle. W ramach buntu, niezgody, niemożności wybrnięcia z sytuacji mogłam skończyć w głębokiej depresji, szpitalu dla obłąkanych czy na cmentarzu (wiem, wiem, alkohol jest skuteczną przepustką do wszystkich tych miejsc i jak się postaram, to wszystko jeszcze przede mną). Wiem, że ucieczka w picie to autoagresja, samozniszczenie. Byłam na tej drodze. Ale żywa! A póki życia, póty nadziei.

*


Natknęłam się kiedyś w Wielkiej Księdze (książce Anonimowi Alkoholicy) na zdanie, którego mimo wielokrotnego czytania nie byłam w stanie zrozumieć, a raczej odnieść go do konkretnej sytuacji, sprawić, żeby przestało być abstrakcją: Znam wiele sytuacji wynikających z konieczności picia, które powodują, że ludzie ci są raczej skłonni do największych wyrzeczeń niż do podjęcia walki. Siedzieliśmy nad nim potem jakiś czas ze sponsorem i w końcu wyszła mniej więcej taka translacja (z polskiego na nasze): Znam wiele wewnętrznych stanów wynikających z głodu alkoholowego i obsesji picia, które powodują, że ludzie ci są raczej skłonni do rezygnacji z najgłębszych marzeń, planów, celów, niż do podjęcia walki (żeby się nie napić). Po seansie dodałabym: żeby wypowiedzieć to groźne, bo nieprzewidywalne w konsekwencjach NIE

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...