środa, 4 grudnia 2013

113. musisz siebie pokochać!

Musisz najpierw siebie pokochać! Musisz być dla siebie dobry, odnaleźć i przytulić swoje wewnętrzne dziecko, zająć się nim. Kochanie siebie jest najważniejsze, to klucz. Pokochaj siebie, a wszystko inne się ułoży! Takie i inne w tym duchu komunikaty słyszałam od terapeutów, psychologów, ale też ich pacjentów oraz uczestników mityngów AA, i prawdę mówiąc wciąż zdarza mi się słyszeć, tym razem już od ofiar tego magicznego zaklęcia. Jest ci źle? Życie się wokół sypie? Widocznie za mało siebie kochasz! Co trzeba zrobić, żeby siebie pokochać? Kupić sobie coś ładnego, coś dobrego. Zapalić świeczuszki i kadzidełka. Przygotować aromatyczną kąpiel. Wreszcie – codziennie rano i wieczorem mówić do lustra: kocham cię! Czy ja podle szydzę z tej metody? Bynajmniej. Przeszłam wszystkie jej stopnie, łącznie z tym nieszczęsnym lustrem. Efekt był, nie wykręcam się, nie przekłamuję wyników doświadczenia. Mniej więcej taki, jak z czteroletnią dziewczynką, która po założeniu szpilek mamy i wymalowaniu się czerwoną pomadką staje się  prawdziwą kobietą.  
Może to i racja, słuszna w dodatku, że żeby dobrze funkcjonować w świecie i być użytecznym, a co za tym idzie czerpać satysfakcję z życia, trzeba najpierw siebie kochać. Tyle że namawianie do tego alkoholików (a sądzę, że generalnie ludzi uzależnionych, czy też z takimi mających zbyt blisko do czynienia, lub w inny jeszcze sposób przekręconych) wydaje mi się nieporozumieniem. Po pierwsze, alkoholik ma wykoślawioną hierarchię wartości, a i same wartości są zwykle jedynie pustymi hasłami, za którymi nic nie stoi, do których nie wiadomo jak doskoczyć, do których zwyczajnie nie ma sił doskoczyć. Nie ma więc pojęcia, co znaczy kochać (choć to akurat okazuje się zagadką dla większości ludzi). Po drugie, uwięziony pomiędzy czarno-białym postrzeganiem świata i siebie, nie jest w stanie przyłożyć realnych ram do swoich zachowań i postaw. W jednej sekundzie jest geniuszem, chwilę później nikim, ostatnim dnem. Cudownym dzieckiem i zerem. Miłość może być w takich ramach jedynie egoistycznym zaklepywaniem niskiego poczucia wartości. Im większe oderwanie od rzeczywistości, tym bardziej egoistyczne robienie sobie dobrze. Powiedzieć alkoholikowi: Pokochaj siebie! ma w sobie sporą dawkę okrucieństwa. Musisz pokochać siebie. Ale to jest poza moimi możliwościami! No, cóż, trudno, twoja sprawa, może nie jesteś gotowy, bardzo nam przykro, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby ci pomóc, ale ty widać tego nie chcesz zrobić, nie chcesz skorzystać z naszych rad… To okrucieństwo dotyka też bliskich alkoholika, który mimo wszystko jednak zechce spróbować siebie pokochać na swój własny sposób. I nie ma co się czepiać, przecież robi to również dla rodziny! Jeśli on będzie szczęśliwy, to i im będzie lepiej, prawda?

*


Pamiętam pierwszą konfrontację z ludźmi trzeźwiej ode mnie myślącymi, również w tym temacie. Ktoś rzucił tekst o kochaniu siebie, a chwilę później rozległy się szydercze – jak mi się zdawało – komentarze. Obraziłam się na nich. Strasznie się obraziłam. Ponieważ to byli mężczyźni, natychmiast wytłumaczyłam sobie, że to gruboskórne tłumoki, które nie mają pojęcia o takich subtelnościach, jak sprawy ducha. Jeden z nich zadał sobie trud zestrojenia definicji. Długo rozmawialiśmy o tym, co dla każdego z nas znaczy „kochać siebie”. Od tamtej rozmowy minęło kilkanaście miesięcy, przez które dorosłam do moich własnych, świetnie dopasowanych szpilek i czerwonej pomadki. Pokochanie siebie naprawdę niewiele miało wspólnego z mało przekonującymi deklaracjami, wygłaszanymi do lustra ściszonym z zażenowania głosem. Pokochanie siebie nie było przede wszystkim celem samym w sobie, było efektem… ubocznym w dodatku, pewnych konkretnych działań. Aha, i żeby zbliżyć się do istoty rzeczy (mając w pamięci i na względzie całkowite pokręcenie pojęć, zwłaszcza z zakresu uczuć wyższych) nie nazwałabym tego „kochaniem siebie”. Już prędzej szacunkiem do siebie, troską o siebie. A i „siebie” rozumiem na kilku płaszczyznach: duchowej, cielesnej, społecznej. Kocham, szanuję i troszczę się o siebie, więc zachowuję się z godnością, jestem jednoznaczna, dotrzymuję słowa, nie palę i nie szkodzę na dziesięć kolejnych sposobów swojemu zdrowiu, dokonuję bardziej przemyślanych wyborów w kwestii dysponowania własnym czasem – nie marnuję go na mało wartościowe sprawy, filmy, książki, spotkania. Kocham siebie, więc mówię nie w sytuacjach, w których kiedyś moje tak wynikało wyłącznie ze strachu. Miłość to wierność, odpowiedzialność, wiara, zaufanie i troska. Dopóki myliła mi się z romansem i namiętnością, dopóty to terapeutyczne zaklęcie nie miało sensu i nie mogło otworzyć żadnych drzwi. 

niedziela, 1 grudnia 2013

112. anonimowi atrakcyjni

Nasze oddziaływanie na zewnątrz opiera się na przyciąganiu, a nie na reklamowaniu; musimy zawsze zachowywać osobistą anonimowość wobec prasy, radia i filmu. Tradycja Jedenasta AA

A w wersji rozszerzonej: Nasze stosunki ze społeczeństwem powinny opierać się na zasadzie osobistej anonimowości. Uważamy, że AA powinno unikać sensacyjnej reklamy. Nasze nazwiska i zdjęcia jako członków AA nie powinny być rozpowszechnione w radiu, w prasie, filmie lub telewizji. Nasze oddziaływanie na zewnątrz powinno opierać się na przyciąganiu a nie na reklamowaniu. Nigdy nie możemy sami siebie zachwalać. Uważamy, że lepiej będzie, gdy będą nas polecać nasi przyjaciele.

Dawno temu usłyszałam zdanie: Trzeźwienie musi się opłacać! Było dla mnie tak samo rewolucyjne jak: Czy korzystam z całej oferty AA? „Oferta”, „opłacalność”?! To brzmi tak… konsumpcyjnie, tak handlowo, a gdzie ta cała duchowość, którą podobno naszpikowany jest Program? Były to jeszcze czasy, gdy moje stare przekonania życiowe hulały na całego i zupełnie zaciemniały mi obraz rzeczywistości, blokując normalne, zdrowe myślenie i funkcjonowanie. Czemu wspominam o opłacalności i ofercie właśnie w tym miejscu? Ano dlatego, że Jedenasta Tradycja dotyczy takiego sformułowania oferty Anonimowych Alkoholików, by była w stanie zainteresować i przytrzymać tych, którzy do AA dopiero trafią. Sprawić, że AA będzie atrakcyjne, jednak nie w sensacyjny sposób. Czym przyciągniemy nowicjuszy do naszej wspólnoty? Makabrycznymi piciorysami? Smutkami i problemami? Poklepywaniem po plecach i powtarzaniem: Fajnie, że jesteś; po prostu tu przychodź, będzie lepiej? Czytaniem całych litanii pseudoduchowych tekstów i płomieniem świecy? Sekciarskimi hasłami, że trzeźwieć można tylko tak i tak, a każdy inny sposób to prosta droga do picia, choćby na sucho? A może obietnicami łatwego życia? Opowieściami, że teraz jest świetnie, nieporównywalnie, po prostu dzień do nocy – tyle że jakoś trudno o konkretne przykłady tych zmian. Bombastyczne wyznania, emocjonalne fajerwerki oczywiście robią wrażenie, a przede wszystkim szum, ale czyż nie są taką samą nadmuchaną reklamą, jak wyznania z cyklu: Żyje mi się świetnie, mam teraz kupę hajsu, który zamiast na wódę mogę przepuszczać na ciuchy i gadżety, a na trzeźwo wyrywam ładniejsze laski niż po pijaku? Jest różnica między komunikatami: AA ma sposób na fajne łatwe życie tanim kosztem – bo tu nic nie trzeba robić; chłopie, to jest AA, tu nic nie musisz! oraz: My w AA mamy sposób na trzeźwe sensowne i pożyteczne życie. I warto mieć świadomość, który komunikat jest bliższy Jedenastej Tradycji (i że to nie zawsze oznacza łatwiejszy i bardziej pociągający przekaz).


 *

Czemu właściwie nie mielibyśmy się reklamować? Pamiętam powiedzenie: Czegoś, co jest dobre, nie trzeba zachwalać. Oraz pewne przekonanie: natrętne zachwalanie samego siebie budzi niechęć i podejrzliwość. Czuję, wiem, że reklama ma w sobie coś pokrętnego. Choć nie raz sama poddałam się jej sile, to tyle samo mam przykładów na to, że to poddanie albo miało w sobie coś z hipnozy, albo oparte było na moich nierealistycznych oczekiwaniach i braku kontaktu z rzeczywistością, choćby niezgodą z realiami, prawami fizyki, natury czy ekonomii. Rzęsy okazywały się nie tak długie i wywinięte, jak przekonywała supermodelka, proszek nie prał sam, a ta świetna lokata w banku… no, lepiej nie wspominać, ile kosztowało kurczowe trzymanie się reklamowego sloganu i pominięcie zdania napisanego drobnym maczkiem na dole strony. Właśnie dlatego reklama kojarzy mi się z czymś nie do końca prawdziwym, szczerym i uczciwym. Z drugiej strony dawne hasło: Dobre sprzeda się samo, dziś, z racji nadmiaru „dóbr”, nie jest takie oczywiste. Nie sprzeda się, jeśli nikt o tym dobrym nie będzie wiedział. Zatem reklama nie, ale rzetelna informacja już tak – to jest kierunek, jaki dla AA wyznacza Tradycja Jedenasta.


 *


Przez długie lata byłam przekonana, że ta Tradycja, szczególnie jej druga część, nie dotyczy mnie i nigdy nie będzie. Nie dlatego, że świat mediów był ode mnie zbyt oddalony (prawdę mówiąc, sama w jakimś stopniu go tworzyłam). Raczej dlatego, że nigdy, przenigdy nie przyznałabym się „wielkiemu światu”, że mam cokolwiek wspólnego z chorobą alkoholową. Ktoś szalony musiał wymyślić, że chciałabym się podczepić pod AA i czerpać jakiekolwiek korzyści z dobrego imienia Wspólnoty. Po pierwsze, nie widziałam niczego pozytywnego i pociągającego w Anonimowych Alkoholikach, niczego, co mogłoby budzić czyjś podziw – zatem ten punkt, według mojej ówczesnej świadomości, był absurdem. Po drugie, uważałam, że uzależnienie, a także wychodzenie z niego, dyskwalifikują mnie (lub mogą) jako obywatela pierwszej kategorii (a żadna inna mnie nie interesowała, tylko pierwsza mogła zetrzeć moje niskie poczucie wartości). Ale czasy, a przede wszystkim moja świadomość się zmieniły, a obydwie moje postawy i moje sądy uległy odwróceniu. Wprawdzie nadal nie mam pomysłu, by podwieszać się pod AA, ale już jak najbardziej widzę, że to ja – w pewnych warunkach, np. puszczając w ruch moje wady charakteru – mogłabym zaszkodzić dobremu wizerunkowi Wspólnoty, a nie odwrotnie. I że to przed moimi postawami Tradycja Jedenasta chroni Wspólnotę AA (a przy okazji także mnie samą).


*

To, co rzuciło mi się w oczy już na samym początku uczestnictwa w życiu polskiego AA, i co chyba najbardziej mnie interesowało, to była kwestia tej mitycznej anonimowości. Czytałam rozstawione na mityngowych stołach kartki z hasłami rodem z terapeutycznych grup: Kogo tu zobaczysz, co tu usłyszysz, niech zostanie w tej sali. Były ważne. Miały mnie chronić. Mnie! Trzęsłam się, że spotkam tam kogoś znajomego. Nie bardzo pomagała czyjaś delikatna sugestia, że ten ktoś, jeżeli już by się nawet pojawił, to raczej z tego samego powodu, co ja. Nie działało, bo w moim pojęciu on mógł być alkoholikiem, ale ja?! W końcu mi przeszło, choć niestety nie zbiegło się to z automatycznym zrozumieniem istoty anonimowości. Wciąż pobrzmiewały atrakcyjne nuty konspiracji (dziś wiem, że chodziło o wstyd, brak akceptacji moich ograniczeń i rzeczywistości oraz utrzymanie jakże wygodnej dla mnie – znowu dla mnie – sytuacji, gdy nikt nic pewnego o mnie nie będzie wiedział, nie będzie w stanie mnie zweryfikować, skonfrontować moich mityngowych opowieści z faktami i moim życiem w realu, poza AA).


*

Zatem, o co chodzi z tą całą anonimowością? Bo chyba musi być ważna, skoro cała wspólnota ma to słowo w swojej nazwie. Dość łatwo orzec, kiedy anonimowości zabraknie – szczególnie na poziomie mediów. Ale problemem jest nie tylko złamanie anonimowości przez publiczne połączenie dwóch faktów – przynależności do AA oraz mojego nazwiska lub wizerunku. Być może nawet większym jest jej… nadmiar. W książce „Doktor Bob i dobrzy weterani” znaleźć można dokładne wyjaśnienie, precyzyjne wytyczenie granic AA-owskiej anonimowości: Ponieważ nasza Tradycja dotycząca anonimowości wyraźnie wytycza poziom graniczny, dla każdego, kto zna angielski, musi być oczywiste, że zachowanie anonimowości na jakimkolwiek innym poziomie jest pogwałceniem tej Tradycji. Uczestnik AA, który ukrywa swoją tożsamość przed innym uczestnikiem Wspólnoty, podając jedynie swoje imię, łamie tę Tradycję tak samo, jak ten uczestnik Wspólnoty, który pozwala, aby jego nazwisko ukazało się w prasie w powiązaniu ze sprawami odnoszącymi się do AA. Ten pierwszy zachowuje swoja anonimowość powyżej poziomu prasy, radia i filmu; ten drugi zachowuje swoją anonimowość poniżej poziomu prasy, radia i filmu – podczas gdy Tradycja ta postuluje, abyśmy zachowywali anonimowość na poziomie kontaktów z prasą, radiem i filmem. Bill W. też miał swoje zdanie na ten temat: W niektórych grupach AA zasada anonimowości jest doprowadzona do absurdu. Członkowie tak kiepsko się ze sobą komunikują, że nie znają nawet swoich nazwisk ani nie wiedzą, gdzie kto mieszka. Przypomina to komórkę konspiracyjną („Jak to widzi Bill”, str. 241). Jesteśmy Wspólnotą Anonimowych Alkoholików, a nie Anonimową Wspólnotą Alkoholików.


 *

Pewnego razu, tuż po inwenturze grupy, a więc rozważaniach na temat tego, jak grupa AA realizuje swój główny cel – pomoc cierpiącym alkoholikom w wyzdrowieniu z alkoholizmu, byłam świadkiem szczerze zaniepokojonego pytania jednego z uczestników tego spotkania: Jeśli wyjdziemy na zewnątrz, żeby dotrzeć do tych cierpiących alkoholików, to przecież zrujnujemy naszą osobistą anonimowość… Słuszna uwaga, dość logiczna, tyle że… odrobinę absurdalne wydaje się poświęcenie czyjegoś zdrowia i życia dla indywidualnego bezpieczeństwa, a raczej dobrego samopoczucia. 

Czemu więc, skoro już wiadomo, że nie wygodnictwu i utrzymywaniu pijanej fikcji (nikt nic nie wiedział o moim piciu i nie wie o niepiciu – alkoholik? To nie o mnie!), ma służyć osobista anonimowość alkoholików w AA? A na przykład temu, żebym nie karmiła swojej próżności tym, że jako anonimowa alkoholiczka Anka Kowalska* udzieliłam wywiadu lokalnej gazecie lub stacji telewizyjnej, a potem czerpała profity (emocjonalne, ale nie tylko) z tego wystąpienia, z mojej ewentualnej popularności i – kto wie czy nie – lepszości od innych alkoholików, których do telewizji nie chcieli. Ale dużo bardziej szkodliwe dla wspólnoty i oczywiście tych, którzy mogą dzięki niej przestać cierpieć, może być to, że przedstawię się jako członek wspólnoty, naopowiadam niezwykłych historii, i… stanę się dla osób spoza AA jej przedstawicielem, dowodem na skuteczność AA albo jej brak. Szczególnie niebezpieczne, jeśli moje własne życie, zachowania i postawy pozostawiają wiele do życzenia. Kiedy nie są czymś, co warto by naśladować, gdy nie nastąpiły zmiany, o jakie warto by było zabiegać. Niezwykle sugestywnie brzmi dla mnie ta Tradycja w pigułce: O AA mówić, gdy pytają. Żyć tak, żeby pytali.


 *Anna Kowalska to przykładowe, prawdopodobnie jedno z najpopularniejszych imion i nazwisk polskich. 

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...