Minęło 31 dni. 62
medytacje. 1240 minut (minus 10 urwane po drodze), czyli
jakieś 20 i pół godziny. *
*
Im bliżej było końca,
tym łatwiej (to dość mało zaskakujące, już mi się obiło o
uszy, że trening czyni mistrza, czy jakoś tak). Zabawne było
obserwować siebie w medytacjach po 31 grudnia, czyli po zakończeniu
eksperymentu. Bo wtedy się nagle okazało, że jest… miło i
przyjemnie. Teraz to ja mogę! W każdym razie, że moje ciało
i umysł znoszą ten wysiłek zdecydowanie lepiej i cierpliwiej niż w
czasie eksperymentu „M”. Czyżby stara dobra znajoma, przekora?
Ciało się powoli
dostosowuje, coraz łatwiej wytrzymuję 20 minut, choć miałam
pokusę, żeby się tak nie katować, żeby legalnie skrócić
medytację do powiedzmy kwadransa (skoro tak strasznie nie daję
rady…) i powoli dochodzić do tych 20 minut. Ale chyba z
lenistwa nie wprowadziłam tego w życie, a potem się okazało, że
już nie trzeba. O ile przez większość
miesiąca, mniej więcej koło 10-12 minuty zaczynałam się
wewnętrznie wiercić i marudzić, że już, że nie dotrwam, o tyle
teraz jęczeć zaczynam jakieś dwie minuty przed końcem.
Po raz kolejny padło
pytanie o cel tej mojej medytacji, tego całego eksperymentu. Celem
medytacji jest lepszy kontakt z Bogiem. Po prostu. Nie wiem na razie jak to moje
siedzenie, często wewnętrzne jęczenie, czasem mimochodne kiwanie
się, na którym się przyłapuję, zmaganie z ciałem, z
nieustępliwie brzęczącym umysłem przekłada się na jakość
kontaktu z Siłą Wyższą. Bo muszę się przyznać, że odkąd
pożegnałam się z efekciarskimi i ekstrawaganckimi wizjami i
opisami moich doznań, z fantazjami na temat poziomu mojej
duchowości, nie czuję specjalnie wiele. Może jestem zbyt
zamknięta, zablokowana, nieuważna. To dość prawdopodobne. Nie
czuję specjalnej różnicy. Ale też niespecjalnie się przyłożyłam
do jej tropienia. Może wystarczy mi to, co mam – spokojne, ciche,
tak różne od dawnych religijnych fanfar i uświęconej pewności
siebie, zbyt wyraźnie zakrawającej o arogancję? A może zwyczajnie
się boję, żeby tam zajrzeć, żeby zobaczyć więcej i bardziej…
Medytuję, bo wierzę w to, co napisali w WK (zbyt wiele opisanych
tam rzeczy okazało się prawdą, by nierozważnie ignorować tę
książkę). Że to dobre narzędzie do budowania świadomej więzi z
Bogiem. A ta jest mi niezbędna do dobrego życia, którego już
zaznałam i nie chciałabym stracić. Nie chciałabym wracać do
przeszłości.
Ktoś zapytał: co konkretnie mi daje ta cała medytacja. Bardzo
sensowne pytanie. Jeśli już brać się za coś, co sporo
kosztuje (a medytacja naprawdę sporo kosztuje, nie tylko wtedy, gdy
patrzy się na nią z pierwszego brzegu, kiedy się jeszcze nawet nie
zaczęło albo utrzymanie jako takiej koncentracji udaje się przez
dwie sekundy, a dziesięć minut w ciszy i spokoju jest na oko
wyczynem nieosiągalnym), jeśli podejmować wysiłek, to tylko gdy
się opłaca. Warto wiedzieć: co ja z tego będę mieć! W jednej
książce przeczytałam, że medytacja daje integralność i spokój,
czyli harmonię i poczucie bezpieczeństwa (które wiele mają
wspólnego z mitycznym niemal tworem – pogodą ducha). Integralność
wewnętrzna, osobista, którą czasem nazywam „jednią”. Ale też
jedność (integralność) ze światem. Czy to mam? No, nie są te
stany mi obce. Miewałam je wcześniej, więc nie wiem, czy to
miarodajne. Szczególnie, że jedno i drugie jest stopniowalne, ale
zmierzyć tego nie umiem. Chyba za blisko jeszcze jestem, żeby
zobaczyć i stwierdzić, co mam dzięki medytacji (choć w takich
chwilach, zwłaszcza w zwątpieniu, że nie działa, przypomina mi
się zdanie przyjaciela: A skąd wiesz, jak by było bez tego…).
A może zwyczajnie za leniwa jestem, żeby się przyglądać.
Zresztą, ten eksperyment nie miał takiego celu. Chciałam sprawdzić
czy dam radę – dwa razy dziennie przez miesiąc znieść siebie w
kompletnej ciszy i bezruchu. I tyle.
* Liczenie jakoś zawsze dodawało mi otuchy. Tak, wiem, że to zakrawa o natręctwo :-)
o tak, liczenie pomaga, ale potem ciężko przestać :)
OdpowiedzUsuńz perspektywy czasu narzuca mi się refleksja że medytacja,powodowała u mnie na pociąg do specyficznych lektur które to w okresach bezmedytacyjnych były zupełnie nie do strawienia np." Gra szklanych paciorków " Hessego, bądź Tao Kubusia Puchatka :)
gratuluję wytrwałości i systematyczności,ja niestety na wyjeździe pozbawiony stołeczka i spokojnego kąta na chwilę odpuściłem :(
ale pewnie tak miało być :))
to byłem ja Arczi :)
Mojej obecnej lektury w życiu nie czytałabym poza medytacją (nudą i religijnym żargonem zawiewa strasznie). A co do odpuszczania na chwilę – boję się wyjątków od reguły, bo znam siebie: skoro udało się z jednym wyjątkiem, to czemu nie miałoby się udać z następnym...? ;-) Zatem moja wytrwałość wynika raczej z ułatwiania sobie życia i niechęci do pokonywania usypanych własnoręcznie górek.
UsuńSerdecznie Cię pozdrawiam, Arczi
Brawo :) Jestem pełna podziwu dla wytrwałości i konsekwentnej realizacji. Ula
OdpowiedzUsuńNie, nie, to nie tak, Ula, nie napisałam tego dla braw :-) W normalnym świecie tysiące ludzi wykonuje setki czynności, podejmuje setki zobowiązań i wywiązuje się z nich, tak po prostu. Nikogo to nie dziwi. Owacji na stojąco brak. Chciałam sprawdzić, czy to jest możliwe, czy zdołam coś takiego zrobić. Opisanie eksperymentu było z jednej strony podyktowane ciekawością i chęcią dzielenia się (może komuś się to przyda…), ale z drugiej osobistym interesem – jeśli coś upubliczniłam, głupio się z tego nie wywiązać :-)
UsuńA może chodzi nie o to, by złapać króliczka, ale by gonić go? Po prostu...
OdpowiedzUsuńNiewykluczone, że TEGO króliczka zwyczajnie NIE DA się złapać... :-)
UsuńPo jakims dluzszym czasie od rozpoczecia medytacji poczulam w sobie jakby mocny slup,przy ktorym staje i ON mnie prostuje.To jakis rodzaj pewnosci, ze wszystko jest dokladnie tak jak ma byc i spokoj. To trudne do wyrazenia w slowach.Rozpoczelam medytacje wcale nie dlatego,ze taka jestem zdyscyplinowana,rozsadna i wogole.Z nudow,zeby zabic czas,a sprobuje co mi szkodzi,dzisiaj medytacja jest czescia mojego zycia,sprawia mi przyjemnosc,przynosi korzysci.Wsszystko co zrobilam do tej pory,zeby trzezwiec zaczynalo sie od postawienia pierwszego kroku.Pozwole sobie zacytowac moja sponsorke: to jak nauka obcego jezyka,trzeba powtarzac,powtarzac,powtarzac........pogody ducha Basia.
OdpowiedzUsuńNic dodać, nic ująć, Basiu. Cieszę się, że nie miałam żadnych oczekiwań co do efektów tego eksperymentu z medytacją. Bo przez miesiąc naprawdę niewiele się zmieniło. No, trochę tak: jestem w stanie wytrzymać prawie 20 minut :-D Ale praktykowanie medytacji, podobnie jak zgłębianie obcego języka, gry na instrumencie, śpiewu, historii, jakiejkolwiek dziedziny, to nie jest zrobienie szalika na drutach. Robisz, robisz i… wreszcie zrobisz i możesz nosić, bo szalik skończony. Medytacja i nauka, zdaje się, nie ma końca...
Usuń