* Przepraszam za zmyłkę (już na wstępie, więc może mi będzie odpuszczone). O forsie nie będzie ani słowa, ale jakoś tak mi pasowało, na ucho. Coś mocnego, spektakularnego, wyskokowego. Do wyboru był jeszcze szybki seks, szybkie samochody i szybka kariera. Żadne nie jest w moim posiadaniu, może dlatego mi się roi i włazi do gotowego już tekstu na zupełnie inny temat. Może uwzględnię je przy następnych postach. Tyle tytułem wyjaśnienia. A teraz do rzeczy.
*
Nie okażę się zapewne
wyjątkiem ani też wyrzutkiem, jeśli przyznam, że interesuje mnie
szybki sukces. Najprawdopodobniej to całkiem naturalne pragnienie.
Szybki sukces jest fajny. Szybki sukces jest miły i podniecający.
Szybki sukces się opłaca. Opłaca się podejmować działania,
które taki szybki sukces gwarantują. Bo jaki sens łapać się za sprawy z góry skazane na porażkę? Niektórzy tak bardzo są na
to nastawieni (wręcz uzależnieni od haju, jaki wywołuje sukces),
że do przedsięwzięć wymagających dłuższych nakładów czasu i
energii, większych starań, nawet nie podchodzą. Zlecają je
podwładnym. Bo szybki sukces to coś, co szybko karmi. Wprawdzie
brzuch robi się pusty równie szybko, ale… od czego jest kolejny
gwarantowany sukces?
Rozpisałam się wcale
nie dlatego, że uważam to podejście za niewłaściwe i naganne (że
trochę niedojrzałe i ograniczające, to inna sprawa), a raczej,
żeby samą siebie przekonać, że nie ma w nim niczego nienormalnego
i nie muszę się samej sobie dziwić, że chciałabym coś na szybko
i na przyjemnie – po prostu dobrze się poczuć. Dostać nagrodę
za mój trud i starania.
Wokół kilka osób
komunikuje o swoich przyjemnych i niezwyczajnych doznaniach (w ogóle
o jakichś doznaniach!) podczas medytacji, a ja obserwuję u siebie
całkowity odwrót czegokolwiek. Cicho, pusto i do dupy… To znaczy, nie nurtuje mnie to aż tak bardzo,
nie odbiera chęci i sił do dalszych starań, tylko… po prostu się
zastanawiam, jak to jest. I: może coś robię nie tak? Za mało
się staram? I chociaż się nie przejmuję za bardzo, to może
właśnie źle, że się nie przejmuję, może powinnam?! W takich
chwilach zdarza mi się wpaść przypadkiem na coś, co jest akurat
przydatne (takie tam małe serendipity).
Czytałem kiedyś o
pewnym buddyjskim mnichu z Wietnamu, wygłaszającym prelekcję na
którymś z amerykańskich uniwersytetów. Gdy skończył, jeden ze
studentów zapytał go: „Czy możemy dowiedzieć się, jakiej
metody medytacji uczy się nowicjuszy, którzy zgłaszają się do
waszego klasztoru?”. Odpowiedź brzmiała: „Przez pierwsze trzy
lata nowicjusze parzą herbatę dla starszych mnichów”.
John
Main, Ścieżka medytacji
I o to właśnie mi szło,
tego potrzebowałam. Informacji, że nie ma się co spodziewać
spektakularnych sukcesów, bo to tak nie działa (nie zamierzam
bynajmniej podważać duchowych sukcesów tych, którzy naprawdę je
odnoszą, po prostu próbuję uratować resztki mojego poczucia
wartości i sensu). Mam święty spokój, przez najbliższy rok, dwa, co
najmniej, nie muszę się zajmować i niepokoić postępami i
osiągnięciami, bo może ich po prostu nie być! Co za ulga! Jaka
oszczędność energii! Mogę na luzie siadać sobie do tych
medytacji i już nie próbować wyciskać z siebie duchowych siódmych
potów. Mogę po prostu być. Mogę.
Program wymaga od nas kilku-kilkunastu miesięcy. Tyle potrzeba, żeby wytrzeźwieć. Na duchowy rozwój przewidziana jest cała reszta życia. Może nie warto planować tej całej reszty na 2-3 lata tylko... :-)
OdpowiedzUsuńChciałam to jakoś po cichutku zorganizować, poustawiać, a że wyszło po staremu? Ojej, trudno :-)
UsuńA czy tu chodzi o sukces?Medytacja jest tylko dla mnie,nie przejmuje sie i daje czas czasowi.Usmiechow i dobrych ludzi na drodze zycze,Basia.
OdpowiedzUsuń:-)
UsuńMedytacja to spotkanie z Bogiem...
OdpowiedzUsuńSukces to rzecz względna i zmienna. W większości wypadków kojarzy się z spektakularnym występem w publicznej tv ( a może mnie się tak wydaje/wydawało ;) Tak czy siak uważam że sukces zawsze ma swoją cenę. Większość tę cenę płaci na początku, pozostali później. Większość latami osiąga zamierzone cele, pozostali bardzo szybko by za chwilę spaść... To ich cena, to czy uda im się podnieść. Medytacja natomiast to temat rzeka. Kiedyś dla mnie kojarzyła się wyłącznie z nuceniem mantry w ciemnej jaskini :-) Dzisiaj medytuję podczas jedzenia, oj tak. Ogólnie to na ogół żre a nie jem, jednak kiedy jem to całym sobą, każdy niuans, każdy dźwięk jest ucztą :-) Kiedy patrzę na niebo, fale, kiedy jestem obecny w tu i teraz. Kiedyś byłem na dynamicznej medytacji OSHO, polecam bardzo :-) Coś w sam raz dla zabieganych :) No ale nie ma cudów, wszystko działa tak jak chce tego doświadczający. Na wspomnianej medytacji udało mi się całkowicie jej oddać i już pierwszego dnia odpłynąłem :-) Tak jak z piciem, kiedy miałem już dość, kiedy oddałem się temu bez reszty, wszystko jakby "samo" się zadziało. Za każdym razem kiedy na siłę próbuję czegokolwiek dostaje wyłącznie kopa w łeb. Napór czyni opór, ot taka już natura wszechświata :-) Pozdrawiam ciepło
OdpowiedzUsuńMoje pierwsze próby medytacji to było coś! To wszechogarniające poczucie jedności z całym wszechświatem, bycie pełnoprawną cząstką Wszystkiego… Może to był mój sukces, szybki sukces farciarza, za który teraz trzeba zapłacić ;-) Ale ja, szczęśliwie, już się nie zniechęcam tak szybko, jak dawniej. Jest, jak jest. Odrobinę modeluję metodę :-) Serdeczności
UsuńW chinach nowicjusze Kung-fu przez pierwszy rok uczyli się ...stać, odpowiednio umieszczać środek ciężkości, prawidłowo rozstawić stopy, luzować i napinać partie mięśni, wyczuwać ziemię. Może po prostu nauczę się siedzieć :)
OdpowiedzUsuńTo byłem ja sitting Arczi ;)