Byłam jakiś czas temu na
warsztatach sponsorowania AA. W części dyskusyjnej padło w kierunku spikera pytanie: A jak się zachowujesz wobec podopiecznych jeśli
masz nawrót, czujesz się koszmarnie sam ze sobą, żyć ci się nie chce? Nie boisz
się, że przekażesz im coś skażonego, niewłaściwego? Po sali przeszedł szmerek.
Szmerek pobłażliwych, ukrytych za chrząknięciami, uśmiechów. Tych, co wiedzą! Spiker,
z tym samym uśmieszkiem, powiedział: Nie rozumiem,
o czym mówisz. Zaraz jednak się zorientował, że ironia może nie być właściwie
albo w ogóle odczytana (bo pytanie zadane było zduszonym i dość zdesperowanym głosem,
co sugerowało, że w tym wypadku może zabraknąć dystansu niezbędnego do czytania
jakichkolwiek pozawerbalnych niuansów), i dodał: To znaczy wiem, ale to mi się nigdy nie zdarzyło. Pobłażliwym uśmieszkom
zaczęło towarzyszyć porozumiewawcze kiwanie głowami. To się nie zdarza! My wiemy!
My, na Programie znamy odpowiedź. Jeśli jesteś na Programie to wszystko gra,
wszystko jest jasne i proste. A nawet jeśli zdarzają się kłopoty, to wiadomo
jak je rozwiązać! OK., powierzamy się, ale i tak wiemy. Przyjmujemy wolę, ale…
zaradzamy.
*
No dobrze, to teraz się przyznam:
i ja tam byłam, i kiwałam. Może i najbardziej ze wszystkich. Wtedy tak właśnie wiedziałam. Skąd ta żarliwość w uśmiechaniu
i kiwaniu? Za taką postawą mocno chronionej pewności czai się strach – że coś
jednak pójdzie nie tak, że może ta metoda, ta ostatnie deska ratunku, w moim
przypadku nie zadziała. Muszę więc przed sobą trzymać, niczym tarczę z godłem, przekonanie,
że jeśli będę robić wszystko, jak przykazano, to nic złego mnie nie spotka,
Program mnie ocali, to już tylko samo dobro, duchowa błogość. Jeśli będę robić
wszystko… W pewnej starej księdze jest opowieść o bogatym człowieku, który
stawiał spichlerze i krzątał się wokół swojej przyszłej, jeszcze większej niż dotychczasowa,
pomyślności, całkiem zresztą rozsądnie i logicznie – skoro szykował mu się urodzaj
stulecia. Jednak Historia czy Los (jakkolwiek je rozumiał) obeszły się z nim
nienajlepiej. Mimo że się tak rozsądnie starał. Że zabiegał. W starej księdze
nie piszą, że coś zaniedbywał, że robił coś wbrew. A jednak go zmiotło, zanim
ujrzał pierwszy złoty kłos nowego zbioru.
*
W Drogowskazach Wiktora Osiatyńskiego jest rozdział poświęcony jednej
z książek Scotta Pecka, ważnego dla mnie autora i człowieka. Przeczytałam tam: Coś takiego („ciemna noc zmysłów”) przydarzyło
się samemu Peckowi. Gdy miał 50 lat, w czasach największego sukcesu i
powodzenia, zawładnęła nim na wiele miesięcy depresja. (…) Przez półtora roku
było coraz gorzej, Pecka nie opuszczała depresja, nachodziły go myśli
samobójcze, aż w końcu skończyło się to równie nagle, jak przyszło. Przeczytałam
i zrzedła mi mina. Jak to? On? Przecież on wiedział! Wiem, że wiedział, bo
napisał fantastyczną książkę (Droga
rzadziej wędrowana; The Road Less Traveled), w której to wszystko jest! Jak
to możliwe, że te przepisy, które jak się zdaje – i jak sam pisał – wprowadzał w
życie, teraz nie poskutkowały? Ziarno niepokoju zostało zasiane, tym bardziej,
że sama od jakiegoś już czasu odczuwałam zdecydowany spadek witalności, sił,
chęci i towarzyszący im dyskomfort, że coś mi się rozłazi, nie nadążam, że to nie tak ma być.
Nosiłam ten niepokój, to nierozwiązane równanie, przez dłuższy czas, a
witalność, siły i chęci coraz bardziej nikły, co wywoływało natychmiastową
reakcję: coś z tym zrobić, koniecznie! Zaradzić, rozwiązać, naprawić. Im bardziej
chciałam zrobić, tym bardziej linka się zaciskała. Jak we wnykach – szarpiesz się
rozpaczliwie i jest coraz gorzej, ranisz się coraz mocniej i tylko sił ubywa. Aż
ubędzie ich na tyle, by móc się poddać, ogłosić bezsilność (na szczęście wciąż
dzieje się to przed śmiercią nadziei).
*
Wiem, o czym mówił
człowiek z sali. Bardzo mocno to odczuwam na własnej skórze. Pytanie "głupca" zamieniło się w zagadkę filozofa. Rozpaczliwe szukanie – i stosowanie –
rozwiązań nie jest dla mnie dobrą metodą, bo tylko oddala od istoty. Ale to nie
znaczy, że mam porzucić wszelkie rozwiązania i podpowiedzi. Są trzy, które
zresztą dobrze znam: Tylko jedna rzecz na
raz, Najpierw sprawy najważniejsze i Działaj
tak, jakby… Aowskie mądrości, z których kiedyś tak szydziłam i nadal stosuję
wyłącznie z odpowiednim komentarzem, to nic innego, jak zamknięte w
skondensowanej formie hasła, sloganu konkretne rozwiązania. Krótko, żeby było
łatwiej zapamiętać. Może i topornie, ale finezja nie jest kluczowa w ratowaniu życia,
również duchowego…
Jakże często te najkorzystniejsze rozwiązania są jednocześnie najprostszymi, co oznacza, że najtrudniejszymi do odnalezienia, zawierzenia i zastosowania…
OdpowiedzUsuńZabawne, bo właśnie wczoraj podczas Warsztatu Wielkiej Księgi, „walczyliśmy” dzielnie z rozdziałem „Wizja rodziny przeobrażonej” i zawartymi na jej końcu sugestiami, które niewątpliwie mogłyby być przetłumaczone lepiej. :-)
A taka podpowiedź: jedyną metodą rozwiązywania problemów jest rozwiązywanie problemów – też wydaje się zbyt prosta i banalna, by wcielać ją w życie.
„Każdy z nas ma dwie jaźnie: chorą i zdrową – pęd do życia i pęd do śmierci. Każdy z nas reprezentuje całą ludzkość, w każdym z nas jest instynkt boskości i nadzieja rodzaju ludzkiego, lecz także pierworodny grzech lenistwa, wszechobecna siła entropii, która cofa nas do dzieciństwa, do łona i prehistorycznych bagnisk, z których wyewoluowaliśmy.” — Scott Peck
Dobra robota Pani Miko! :-)
Trudno jest zrozumieć i przyjąć, że czasem Jego odpowiedź brzmi: NIE.
OdpowiedzUsuńNIE, jeszcze nie dzisiaj... NIE, w ogóle... NIE, dopóki nie wypełnisz, nie zrobisz...
Zwłaszcza, jeśli dotyczy MNIE. Zwłaszcza, jeśli chodzi o sprawy duże albo po prostu dla mnie ważne. No i jeszcze kwestia właściwego odczytania - czego konkretnie owo NIE dotyczy, jaka część MNIE ma wykonać pracę (choćby skonfrontować się z odmową, ale może też utemperować swoje zapędy na stałe).
UsuńWertuję Twoje teksty i te refleksje, obserwacje są mi bardzo bliskie. Dzięki za to!
OdpowiedzUsuńJuż myślałem, że jestem sam. O dziwo na mitingach nie słyszę podobnych rzeczy. W kuluarach także.
Witaj w klubie :-)
Usuń