*
Najpierw, że się wstać w ogóle nie chciało. Bo i do czego? Do podnóża stromej nowotygodniowej sterty? A jeszcze ta szarość-burość-ponurość. Beznadziejność. Ale ostatecznie się wstało. Pisać się zaczęło, ale to nie to. I śniadanie nie to. I szczególnie lista spraw do załatwienia nie to. Ale coś się nawet spróbowało załatwić-odhaczyć. Po klej się poszło biurowy, bo wkleić pogodny obrazek do zeszytu się potrzebowało. Siąpidło okropne. I szaro-plucha-szaro. To się dobiło Panią Stefą od Korczaka. Nawet się do getta nie doszło, przy kryzysie wielkim w końcówce dwudziestolecia się rozsypało, rozpłynęło całkowicie. Od głupich się nawyzywało, bo to przecież już było, już nic się nie da zrobić, a nawet jakby teraz się działo, to tym bardziej by się zrobić nie dało, więc czego ryczysz bez sensu. Ale wyzwiska nie pomogły, w koc się zawinęło, na chwilę i zaraz natychmiast się w kokon zamieniło. A na koniec zupełny się dowiedziało, że to blu mondaj i nie ma się co dziwić. No to nie mogło się dowiedzieć wcześniej? By się tak nie męczyło.
A to są jakieś inne poniedziałki?
OdpowiedzUsuńKiedyś czytałam taką jedną baśń… :-)
Usuńa myślałem, że tylko ja tak miewam w tej wspólnocie ;)
OdpowiedzUsuńO nie, Arczi, jest nas więcej ;-)
UsuńMyślę, że nie powinno się popularyzować mitu blue monday. Może się to skończyć jak z modą na cierpienie Wertera. Z pozoru nic poważnego, ale osoby nadwrażliwe i podatne na takie rzeczy faktycznie mogą się nawet targnąć na własne życie.
OdpowiedzUsuńZgadzam się. Popularyzować mitu - jak najbardziej nie. Ale udawać, że nie zdarza się smutno, mrocznie, bylejako, a wręcz do dupy – też nie.
Usuń