Nie zdawałam sobie
sprawy, że minęło tyle czasu. Oczywiście wiedziałam, że
rezygnuję z kolejnych obszarów aktywności, ale to miało być
tymczasowe. Zdecydowanie mniej tymczasowe, niż się okazało. Jutro, w
przyszłym tygodniu jest łatwiejsze do przełknięcia niż w
przyszłym kwartale, choć już teraz przyszły kwartał nie jest najdalszym terminem w moim
kalendarzu. A jednak to nie tak miało być. Co z tego, skoro wyszło
inaczej?
Za dużo wszystkiego,
jakoś musiałam sobie radzić. Ale czy sobie poradziłam? Czy użyłam
właściwych środków? Skorzystałam z tych, które już znałam,
lecz okazały się niewystarczające. Jednak gdyby spojrzeć z innej
perspektywy – to chyba słaba próba ratunku – może właśnie to
było w nich najlepsze? Że się nie sprawdziły. Bo może nie chodzi
wcale o cudowny sposób na upchnięcie w dobie 30 procent więcej
działań, koniecznie z zachowaniem dotychczasowych. Ani o
rozwinięcie w sobie niewiarygodnej pracowitości (niestety, 10
godzin nie oznacza w moim wydaniu dużo większej wydajności niż
godzin 8, a nawet i 6! Jeden dzień jestem w stanie zasuwać, ale po
trzech wybija mi w innych obszarach życia i wszystko się sypie,
jest gorzej, niż było). Bo może to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę.
*
Musiałam coś zmienić.
Po trzech latach, w ciągu których moje życie przewróciło się do
góry nogami, choć ów przewrót odbył się bez wielkich fanfar,
poczułam, że to nie całkiem tak, jak bym chciała. Świetnie mi
było na gruncie AA, uwielbiałam pracę z podopiecznymi, ale moje
życie zawodowe leżało odłogiem. I w zasadzie tak było mi dobrze i łatwiej,
ale nie było w tym równowagi i zdrowego rozsądku.
Naprawdę musiałam coś zmienić. A możliwości zmiany pojawiły
się jak na zawołanie. I nie wiem, czy ja coś popsułam czy też
właśnie tak miało być i doprowadzić mnie tu, gdzie jestem,
zmusić do kolejnych przewartościowań i decyzji. Przypomnieć, że
nieustanne bycie na fali, wieczna szczęśliwość to nierealistyczne
oczekiwania (ale tak bardzo pociągające, że trudno się rozstać,
a skoro wstyd wierzyć w takie żenujące fantazje, trzeba chyba
udawać, że wcale się nie wierzy i potem się najwyżej dziwić, że
jednak się wierzyło, bo jednak wylazło i trzeba po tym sprzątać),
że życie tak naprawdę jest trudne, trzeba się nastarać.
Strasznie się trzeba narezygnować! Z oczekiwań, mrzonek,
przekonań, iluzji, obrazu siebie, swoich możliwości. Ściągać,
warstwa po warstwie, coraz to kolejne przeszkody, o których nawet
się nie miało pojęcia. To faktycznie nie ma końca. Ale jakby się
postarać, można spojrzeć na to jak na ciekawą przygodę,
fascynujące doświadczenie – o ile ma się oddech na zmianę perspektywy i jest się w stanie poświęcić
iluzję własnego nienagannego wizerunku, a może tylko ustalonego i zaakceptowanego już obrazu siebie, bo cała akcja odbywa się
na własnym organizmie.
Tak sobie tłumacząc i
zeskrobując niechętnie i mozolnie te warstwy, dotarłam właśnie
do kolejnych pokładów braku akceptacji i jednocześnie przykładów
na zbyt swobodną interpretację Kroku 3 (dobra, obedrę ten eufemizm
z bezpiecznego niedopowiedzenia: nie wystarczyło robić tego, co do
mnie należy i godzić się z tym, co się nie udaje; w pogoni za
zaliczaniem kolejnych zadań zgubiłam uważność i konieczność
dokonywania co trudniejszych wyborów, co pociągnęło za
sobą jeszcze parę rzeczy i wpędziło w bardzo nieprzyjemny stan). Po raz kolejny okazałam się świetna w wyłapywaniu
nowych możliwości, propozycji, zleceń. I znowu zdobyłam
mistrzostwo w stylu dowolnym zbyt optymistycznego planowania tych
wszystkich okazji, wyrabiania się w nich i z nimi. Już nie chodzi o
właściwą organizację czasu, tylko przyznanie, że tego
wszystkiego, całego bogactwa aktywności, nie da się zorganizować
tak, jakbym sobie życzyła (a życzyłabym sobie zrobić szybko i
oczywiście świetnie, i mieć z głowy, żeby być wolną i robić
wszystko inne! Bo mój ideał proporcji pracy i reszty świata to mniej więcej 1:6). Ale jest jeszcze coś, co odkryłam pod tą warstwą: a może z
moją konstrukcją psycho-fizyczną nie da się inaczej, niż
kombinować, przekładać, liczyć, myśleć, planować i martwić
się, martwić się, martwić? A może – i to jest trochę
łatwiejsze na teraz do przełknięcia – nie da się na razie. I
nie ma co rozmyślać, szukać tysięcznych rozwiązań, a potem
kolejnych, walczyć i tracić siłę na zmianę czegoś, co póki co
zmienić w żaden sposób się nie daje. Może trzeba odpuścić. Nie wiem. Bo po drugiej stronie jest koniec orbity i strach, że się na nią nie wróci, jeśli to rozwiązanie okaże się nie tym właściwym.
Bardzo Ci dziękuję,jest mi to bardzo bliskie co napisałaś - "póki co zmienić w żaden sposób się nie daje". - Nieprawdopodobnej jakości kłody pojawiają się jakby stworzone z materiału duchowego splątane z niespodziewaną czyjąś potrzebą, bo niby moją, ale nie moją.Fascynujące to wszystko, dziwne i wierzę, że nie jest to po coś lub dla kogoś, tylko ma mnie w dalszym ciągu uczyć pokory i Bóg wie czego jeszcze. Może chodzi o egoizm, ale w wymiarze ogólnym. Nie wiem. Z tej bezsilności to śmiać się i płakać tylko można. Dzwoneczki "nauka, nauka"" już drażnią i chyba to jest wielki sprawdzian raz na jakiś czas,na temat:czego się nauczyłam, a co przyswoiło moje serce.Serdecznie pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńU mnie egoizm i egocentryzm, a jakże! Łby im odrastają jak pokrzywy na wiosnę.
UsuńRównież pozdrawiam :-)
Czy mógłbym robić jeszcze więcej? Bywa, że tak, ale czasem naprawdę już nie, więcej po prostu już się nie da, nie ma takiej możliwości – wtedy pojawia się szansa. Wobec efektu sufitowego (wyżej już nie podskoczę) zaczynam myśleć, zadawać pytania, szukać jakichś rozwiązań. Jeśli nie mogę więcej, to może mógłbym… mniej? Mniej, ale lepiej, dokładniej, uważniej? Z wiekiem okazuje się zwykle, że te same działania wymagają nieco więcej czasu niż w młodości; więcej i coraz więcej – to zupełnie normalne i naturalne. A jeśli tak, to może przestałbym w końcu walczyć z faktami, sprzeczać się z rzeczywistością, ignorować ją i zakłamywać? Może przestawiłbym się wreszcie na mniej, ale spokojniej, dokładniej, z szansą na satysfakcję, zadowalający efekt końcowy? Jeśli tak, jeśli już rozumiem, czuję, a nawet się zgadzam, pozostają dwa „drobiazgi”: umiejętność dokonywania wyborów oraz trudna sztuka rezygnacji.
OdpowiedzUsuń(cytat z: „Przebudzenie. Droga do świadomego życia”, strona 162-63)
Dokładnie tak: TRUDNA sztuka rezygnacji. Dziękuję.
UsuńTo mądre i piękne słowa, to "mniej" ale cierpliwiej i dokładniej, tak jak z kaligrafią jednej litery pisanej całe życie. To"zdejmowanie warstw" Miki można jeszcze rozumieć w takim sensie, jak ogląda się film na ekranie, że ja jestem widzem, często z widocznymi emocjami(warstwami), ale jednak wiem, że obraz na ekranie(moje myśli) to tylko fikcja, która zawsze przemija, więc wracam znów do siebie samej. Sztuka rezygnacji, która kojarzy się czasami z opuszczeniem rąk, to nowy początek, który prowadzi (mnie prawdziwą) do spokojnej akceptacji.
UsuńI też "zgoda" nie na zasadzie nauczyciel(Siła Wyższa)-uczeń(ja), tylko jako jedność, że ja i nauczyciel to jedno. Wtedy nadchodzi niby-pustka, ale poszerza się tym samym pole widzenia. Ja odczułam nawet nie smutek i nie samotność, tylko właśnie powiększył mi się jakby obszar, ale nie miałam już potrzeby by działać i nie było to też lenistwo mnie wszechogarniajace czy poddanie-rezygnacja. Raczej akceptacja totalna, moich plusów i minusów, ale na koniec to było ciche, nie szarpało już mojej duszy, tylko łączyło się w jedną całość. Tak, jakby zawsze kryło się w słowie "życie". Nie powiem, żebym odczuwała znane mi z dawnych, jak z dziecięcych lat, uczucie radości, ale wierzę, że jest właśnie tak, jak być powinno. Jak powiedział poeta: "To jest twój cień nad rzeką liści, gdzie wertujesz zaczytaną książkę swoich dni".
Jeszcze raczej tego nie mam. Idę na cmentarz pomyśleć.
UsuńRezygnacja jest czymś, z czym sobie nie radzę. Chciałam napisać "z czym sobie nie radzę zupełnie", ale od razu pomyślałam - nie... to zabrzmi źle, napiszę "prawie zupełnie!" :-)
OdpowiedzUsuńW każdym razie - nie radzę sobie, nie podoba mi się to i żeby się nie katować myślami, zastosowałam dokładnie ten sam sposób - nie da się na razie. Wiem, że na dłuższą metę tak nie można, ale nie jestem dziś w stanie podjąć jakiejś wiążącej mnie samą decyzji, więc czekam... na rozwój wypadków.
Dziękuję za ten wpis. :-)
"Prawie zupełnie" brzmi prawie dobrze ;-) I co, udaje Ci się z tym "nie da się na razie"? Bo dla mnie to poważne wyzwanie - jak to nie da się być doskonałą?! I niby wiem, i niby już nie potrzebuję, a tu i tak wyskakuje to stare myślenie i dążenie do bycia ideałem, niestety z nienajładniejszych pobudek. Godzenie się z kolejnymi warstwami ograniczeń jest, hm, trudne :-)
UsuńU mnie to nie wynika z faktu chęci bycia ideałem z nie najładniejszych pobudek, tylko... bycia "świętą". Zbudowałam sobie system wartości dla mnie ważnych. Postępowałam zgodnie z nim, aż do czasu, kiedy pewne okoliczności spowodowały (bo przecież nie ja, tylko one! ;-)), że jedną "musiałam" nagiąć do granic możliwości, żeby nie powiedzieć, złamać. A pomimo tej wiedzy nie umiem, nie chcę zrezygnować z korzystania z tej wady. Więc wracając do pytania - czy udaje mi się z tym "nie da się na razie"? - tak, bo inaczej teraz nie mam siły. Powstał we mnie pewien dysonans, gdyż wymalowałam sobie w głowie wyidealizowany obraz mnie samej, a okazało się, że wcale taka nie jestem. Nie czuję się z tym komfortowo, nie podoba mi się moja postawa, ale co z tego, skoro korzyści przewyższają straty? Przecież gdyby tak nie było, umiałabym, chciałabym ZREZYGNOWAĆ. Jednak tego nie robię... na razie. :-)
UsuńCałkiem niezłe usprawiedliwienie właśnie wystukałam w klawiaturę. Brawo ja! ;-)
Piszesz:"korzyści przewyższają straty... Przecież gdyby tak nie było, umiałabym, chciałabym ZREZYGNOWAĆ."
UsuńU mnie straty przewyższały korzyści, a i tak nie umiałam, nie chciałam, nie mogłam (…). Problemem był BRAK SIŁY DUCHOWEJ, a nie moje chęci czy niechęci, umiejętności czy nieumiejętności. Siłę duchową musiałam mieć dostarczoną z zewnątrz. Nie wiedziałam tego. Próbowałam własnymi siłami - a ich przecież nie było. Niby proste, tyle że wtedy nie miałam pojęcia, że o to chodzi i że jest na to sposób.
Dobrego dnia, Pelu.
Czyli brak mi siły duchowej. Tylko... ja nie jestem przekonana, czy chciałabym ją mieć, bo to by mogło oznaczać koniec sielanki. Stąd chyba to moje "nie da się na razie".
UsuńDobrego dnia i całego tygodnia! :-)
Nie no, jak jest sielanka, to nie ma co w tym grzebać! Dobrego :-)
UsuńOstatnio intensywnie poszukuję WOLNOŚCI właśnie od bycia doskonałą. Jak bardzo obciąża mnie to dążenie do ideału zrozumiałam stosunkowo niedawno. To było i jest również obciążające dla moich bliskich. Jak sobie odpuścić, jak pogodzić się z porażką, ze swoją niedoskonałością kiedy całe życie wydawało mi się, że to jest możliwe takie bycie herosem. Trzeba tylko jeszcze bardziej się starać. Z tym odpuszczeniem sobie wiąże się jeszcze jeden problem. Jest to tylko wtedy możliwe, kiedy choć trochę siebie polubię i zaakceptuję. Pod jedną warstwą są warstwy następne i następne... Praca do końca życia.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie
Wala57
Otóż to...
UsuńSerdeczności, Walu
Nic nie zrozumiałem .Piszecie jakimś szyfrem?Mam prosbę . Napiszesz jeszcze raz jak dla pieciolatka?
OdpowiedzUsuńPiotr aa
Może kolejny wpis będzie bardziej przejrzysty... :-)
Usuńo jesoo, jakie to mi bliskie, te zawodowe peregrynacje, to optymistyczne i naiwne planowanie, te zaburzone proporcje, to martwienie się aż do zesztywnienia, napięciowego bólu głowy, ucieczek przed samym sobą w pornografię, kawę z cukrem, i całkowity brak jakichkolwiek zasad. Jest ciśnięcie, po swojemu. Tak, i to nie jest brak organizacji pracy, czasu, nieumiejętność zarządzania sobą i co tam jeszcze. U mnie jest to odejście od zasad programu, od SW. Tak się zaczyna.
OdpowiedzUsuńi znowu się okazuje, że jest nas więcej? :-)
Usuń