piątek, 26 lutego 2010

019. zakaz smutku


W takim stanie cichej rozpaczy i miejscami beznadziei trafiłam na ostry dyżur do mojej terapeutki. Nie pamiętam dokładnie, co mówiła (mam taki defekt, że im bardziej jestem rozstrojona na dany temat, tym mniej z niego łapię, niby rozumiem poszczególne słowa, ale ich wspólnego sensu już nie chwytam, i najczęściej gubię gdzieś najważniejszą część, po prostu nie jestem w stanie jej zapamiętać), ale jedno mogę zidentyfikować – że wyszłam od niej z pozwoleniem na mój stan i paradoksalnie to właśnie pozwolenie mnie uwolniło. Ona, nie nazywając nawet tego wprost, pokazując mi tylko alternatywne rozwiązania, dała mi prawo do smutku. Ja usłyszałam, że mogę być przygnębiona, że mogę być byle jaka, nie muszę na siłę się z tego podnosić. Poczułam się jakbym wróciła do domu po długiej podróży, jakbym wróciła do swojego ciała. Dlaczego? Bo, uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, wcześniej, przez całe moje życie nikt, łącznie ze mną, a może nawet ze mną na czele, nie dawał mi takiego prawa.
To ciekawe, ale dwa dni przed tą wizytą spędziłam weekend z moją mamą. Rozmawiałyśmy sporo i dość głęboko, jak na nasze stosunki. Parę razy powtarzała, jakim byłam radosnym, żywym, zawsze uśmiechniętym dzieckiem – istną gwiazdeczką, iskierką. Fajnie, mnie ten opis bardzo się podoba i robi na mnie wrażenie, tyle że… na wszystkich zdjęciach z dzieciństwa jestem taka smutna… I w moich wspomnieniach jakoś też niewiele śmiechu. A potem zrozumiałam, że nie wolno mi było płakać i się złościć, że grzeczne dzieci, które kochają swoje mamusie i muszą im pomagać (bo one mają strasznie ciężkie życie), nie mogą być smutne i rozmazane, nie mogą swoją osobą, a już na pewno nie szlaczkami łez na brudnej buzi, drżącą podkówką z ustek, opuszczoną główką obciążać i tak umęczonych mamuś, nie powinny czuć, ani mieć potrzeb i oczekiwań, bo inne potrzeby i oczekiwania dłużej czekają w tej niemożliwej kolejce.
Smutku – to było już dużo później – szczególnie nienawidził mój ojciec. Dla niego musiałam przebierać go we wściekłość. Wtedy mógł mnie chociaż zbić – miał prawo, przecież byłam nieposłuszna i krnąbrna.
Ale najgorsze, że żalu i rozmemłania, nieposkładania i oczekiwań i potrzeb zakazałam sobie sama! Gdy już się uwolniłam od moich kochanych rodziców sama wzięłam się za siebie, za wychowanie tej niegrzecznej dziewczyny, która śmie miewać gorsze dni. Która śmie mieć te uczucia. Niby – ostatnio, gdy miałam już jako taką świadomość istnienia małego dziecka, tej Malutkiej we mnie – robiłam to łagodniej, powiedzmy że delikatniej, że z troską, ale to nieprawda. Zakaz to zakaz. Nie masz prawa źle się czuć! Masz? O, wiesz przecież, że to będzie cię kosztować. Weź się lepiej w garść, zrób coś, nie łaź tak, nie rycz, no, dobrze, nie płacz już, Malutka, nie płacz, nie ma za czym. Nic się nie stało przecież, czego buczysz. No już, skończ z tym.
Nie lubiłam siebie takiej niewyraźnej. Na siłę starałam się wyciągać za uszy. Ciężko mi szło. Więc dowalałam sobie jeszcze bardziej. Że sama sobie to robię, że jestem nieszczęśliwa na własne życzenie, że nie potrafię się cieszyć życiem, nie widzę tego, co dobre, skupiam się na brakach, mało tego, pewnie sama je sobie organizuję. Fajną sobą, niby taką prawdziwą, byłam tylko jako energiczna, wesoła i błyskotliwa ja.
Potem odkryłam kolejne osoby, które wspierają ten zakaz smutku. To przyjaciele, moi bliscy, którzy – wiem, robią to nieumyślnie, chcą dobrze, myślą, że chcą – na moją skargę, że zostałam tak żałośnie, bez klasy porzucona mówią: powinnaś się cieszyć, masz to z głowy, co za dupek, skoro cię nie chciał; daj spokój, to nie problem, zaraz minie, zapomnisz, zajmij się czymś fajniejszym. Kiedyś przełykałam ten dodatkowy ból: podstawowy – porzucenia i ten drugi, kto wie, czy nie gorszy – podważenia wagi moich uczuć. Dziś już się na to nie godzę. Zaczęłam mówić. Najpierw do mamy, która tak chciała pocieszyć, potem do wszystkich innych: może palant, może to dobrze, ale teraz mnie bardzo boli, uszanuj to i pociesz. Działa! Po chwilowej konsternacji, ale działa doskonale.
*
A więc mogę być przygnębiona, mogę być byle jaka, w dole, w kryzysie. Cóż za ulga! Jakby jakaś część ciała mogła wreszcie po latach wrócić na miejsce. Zaakceptowana, przytulona, uprawomocniona, ukochana. Mogę przytulić smutną Malutką. Bo mam pozwolenie na smutek. A skoro mam prawo być przygnębiona to, nawet pomyślałam, że od czasu do czasu wcale nie muszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

204. pompatycznie i obrazoburczo

Zastanawiałam się, czy jest jakiś zauważalny moment, w którym posłanie AA zaczyna działać. Może początek to iskra nadziei – że jest coś, co...