Zawsze lubiłam słuchać o dawnych czasach. Jako dziecko przepytywałam babcie z ich życia (A jakie wtedy były zabawki? Też nosiłaś warkoczyki?) i chłonęłam wszystkie opowieści o tym, czego już nie ma i dlatego trochę trudno było to sobie wyobrazić. Przez lata sądziłam, że fatalnym zrządzeniem losu trafiłam w niewłaściwą epokę. Bo to, co teraz było takie zwykłe, nieciekawe, za to tamto, co kiedyś…
Pierwszy raz pomyślałam, że wszystko chyba było tak samo, snując się – zmęczona upałem i odległościami – po pompejskich uliczkach. Że po tych domach, wykopanych spod zwałów popiołu, krzątali się ludzie, którzy mieli takie same, jak nasze współczesne, pragnienia, nadzieje, lęki… I z tymi pragnieniami, nadziejami i lękami zastygli pod popiołem i lawą na zawsze. A może to bujda na resorach i moje rojenia? Mniejsza z tym, zwłaszcza że nie o starożytności chciałam.
Ciekawi mnie, co było kiedyś, bo oczywiste, że z tego wiele można się nauczyć, wykorzystać doświadczenie, nie popełniać błędów. Lubię też, gdy coś, czego już nie ma ożywa, choć na chwilę, nabiera kształtów i barw. Taka mała porcja magii. Ciekawi mnie zwłaszcza w odniesieniu do moich pasji czy innych koników. Ostatnio usłyszałam kilka anegdot z początków AA w Warszawie. Opowiadali weterani (coraz bardziej mnie bawi to słowo i rośnie ciekawość, od kiedy zaczyna się weteraństwo), niektórzy wcale na weteranów nie wyglądali, ale też te początki nie są aż tak strasznie odległe. Jedna anegdota na przykład była o tym, jak się mówiło alkoholikom, a raczej jeszcze pijakom, którzy dopiero mieli stać się potencjalnymi anonimowymi alkoholikami, czym to całe AA w ogóle jest. Jak ktoś był wierzący, to było prościej. Mówiło się o Bogu i jakoś szło. Gorzej z pozostałymi. Wtedy padało pytanie: A jakie dżinsy wolisz, Odry z Opola czy amerykańskie. No, jasne, że amerykańskie! No, bo widzisz, to AA to właśnie jest z Ameryki…
Albo taka: Jeden z naszych maluje mieszkanie, dzwoni telefon, właściciela mieszkania nie ma, więc malarz odbiera.
– Czy to mieszkanie tego i tego?
– Tak.
– A jest?
– Nie ma.
– To kto mówi?
– Malarz.
– A czy ten malarz ma na imię X.?
– Tak.
– Aha. Tu Z., słuchaj, zapisz sobie numer lotu, przyleci tam do was z Ameryki alkoholik,
facet, który chodził po księżycu, trzeba go odebrać z Okęcia…
– Ale człowieku…
Przyleciał. Buzz Aldrin. Jego kumpel z Apollo, Neil Armstrong, nie miał tyle szczęścia, żeby zostać alkoholikiem, wylądował w psychiatryku.
*
I właśnie dlatego to lubię.
Biuro Anonimowych Alkoholików w Nowym Jorku – oczywiście na długo przed powstaniem GSO. Zjawiło się kilku reporterów, żeby napisać o AA. Rozmawiają z sekretarką Billa, wypytują, starają się zrozumieć, notują… Jeden z nich pyta, czy nie mogliby się spotkać z jakimś weteranem, z kimś, kto zna i pamięta początki – na to Ruth odpowiada: właśnie tam, w kącie na kanapie śpi sam Ebby T., ale jest w sztok pijany.
OdpowiedzUsuń