Średni z tego wyszedł instant, ale może kiedyś
odparuję bardziej…
*
Dawno temu,
jeszcze po pijaku (a nawet jeśli bez alko, to z pijanym myśleniem, więc jakby po pijaku) trudne sprawy załatwiałam w specyficzny sposób. Na przykład, gdy kogoś ewidentnie skrzywdziłam. Tak skrzywdziłam, że nie dało
się już udawać, wyprodukować jakiejś urazy, zracjonalizować albo w ogóle uznać,
że on/ona skrzywdzili mnie bardziej, więc właściwie ten mój postępek, to prawie nic. Robiłam wtedy coś, do czego bardzo wstyd mi się dzisiaj przyznać, ale wierzę, że moje
doświadczenie może się komuś przydać – może nie będzie musiał popełniać moich błędów. Mój egoistyczny
i egocentryczny (dodałabym z łatwością jeszcze ze dwie, trzy wady) modus operandi
polegał na tym, że kiedy już wykonałam akt krzywdy, chwilę (godzinę, dzień,
miesiąc) później zrozumiałam, że konsekwencji nie da się uniknąć, że bardzo
prawdopodobnie wstrętna prawda o moim postępku wyjdzie na jaw, stawiałam się
przed skrzywdzoną przeze mnie osobą i… przyznawałam się! Ze łzami, z
autentycznym przejęciem i żalem, z miną zbitego psa, który wie, że pogryzł najlepszego buta swojej pani. To był nie lada gest odwagi! Tak mogło by się
wydawać. Ale prawda jest zupełnie inna. Nie dość, że nie kierowała mną odwaga,
tylko jej negatyw – ordynarne tchórzostwo – to jeszcze ta skrucha była obliczona
na konkretny efekt. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko jedno – naprawdę nie
robiłam tego na zimno i z wyrachowania, zacierając tłuste łapki, że
moja ofiara się nabierze. Nic z tych rzeczy. Nie byłam do końca świadoma moich
intencji i motywów. Było to, jak mówią, działanie celowe, lecz nieświadome. Robiłam
to, bo miałam potworne wyrzuty sumienia, bo faktycznie bardzo się bałam – że
się wyda, że konsekwencje będą, nie wiem jakie, ale może właśnie to było najgorsze,
lepiej już pójść na czołówkę, byle nie czekać w niecierpliwym strachu na moją
kolej w sądzie.
Dlatego przyznałam się przyjaciółce, że po pijaku
wygadałam jej sekret innej przyjaciółce (rozważania na temat jakości mojej
ówczesnej „przyjaźni” może litościwie odłożę na inny raz), bo wolałam nie
czekać na moment, w którym dowie się tego z całkiem innych, może obcych i
niechętnych ust.
A moje poruszenie, łzy, skrucha? Na pewno ich nie
odgrywałam jak w teatrze, to były prawdziwe emocje. Tyle że… Będę teraz
bezlitośnie (wobec siebie) uczciwa – te emocje dotyczyły czegoś całkiem innego.
Ja nie płakałam nad krzywdą poszkodowanych przeze mnie osób. Ja płakałam nad
sobą! A jaki efekt osiągałam? Moja przyjaciółka (jej przyjaźń była najprawdopodobniej
znacznie wyższej próby niż moja) przejęła się mną! Zamiast się wściec, powiedzieć
parę mocnych słów, może i ograniczyć naszą relację – co mi się przecież należało i na co zasłużyłam na sto procent – zaczęła mnie
pocieszać, minimalizować krzywdę, wmawiać nam obu, że to nie moja wina, zabijać
własne poczucie krzywdy (realne, nie urojone!).
Ten przydługo – jak na wstęp – malowany obrazek był
mi potrzebny do zilustrowania jednej ważnej rzeczy: jako alkoholiczka i wytrawna
manipulantka umiałam „przepraszać”. 9 Krok zaś nie może z takim czymś mieć nic
wspólnego! Próba takich „zadośćuczynień” jest kolejną krzywdą! Wiem, co mówię,
bo i takie pomysły mam niestety na swoim koncie, gdy próbowałam robić Program
po swojemu, na własną rękę i pijaną wciąż, mimo że bez alkoholu, głowę.
Zadośćuczyniliśmy osobiście wszystkim, wobec których było to możliwe, z wyjątkiem tych przypadków, gdy zraniłoby to ich lub innych.
Krok 9 jest dla ofiar, nie dla katów. To osoby z
mojej listy mają poczuć się lepiej, a nie ja. Moja ulga jest sprawą
drugorzędną, efektem ubocznym. Jeśli głównym motywem moich działań jest pragnienie ulgi, pozbycia się wyrzutów
sumienia – warto raz jeszcze się zastanowić,
czy mam właściwe nastawienie i prawdziwą gotowość.
Gotowość – z 8 Kroku – oznacza, że wiem co, jak i
kiedy zrobić. Mimo że większość rozmów i tak przebiegnie inaczej, niż się
spodziewam, warto się do nich przygotować, bo samo stanięcie przed kimś, kogo
najprawdopodobniej unikałam, a na pewno nie poruszałam tych drażliwych tematów,
jest trudne i wywołuje silne emocje, mogę się „zaciąć” albo w ogóle stwierdzić,
że nie tym razem… To, co może się znaleźć w takiej rozmowie, to: wiem, co ci zrobiłam – (to i to); nie zasłużyłeś na to, to nie była twoja
wina; to się więcej nie powtórzy (jeśli nie mam stałego kontaktu z tą osobą
albo rzecz dotyczy spraw niepowtarzalnych, pomijam oczywiście tę kwestię); jak mogę naprawić wyrządzone szkody.
Zadośćuczynienie to nie są przeprosiny!
Przeprosić mogę kogoś, komu wylałam kompot na obrus. Ale Wielka Księga radzi też unikania drugiej skrajności. Ja osobiście nie klękam i nie próbuję wymusić wybaczenia – obydwie te czynności uważam
za co najmniej szantaż emocjonalny, a do tego coś, co stawia osobę, która
przecież ma lepiej się poczuć w kłopotliwym położeniu. A przecież przyszłam
naprawić krzywdy, a nie dodać kolejne!
Zadośćuczyniać mam osobiście, a więc
twarzą w twarz, bez pośredników. List czy telefon to wyjątkowe rozwiązania w
bardzo wyjątkowych sytuacjach (np. osoba z listy mieszka na drugim końcu
świata). Nie robię też działań zamiennych – jeśli nie mogę
komuś oddać 100 zł, to wrzucenie ich do puszki na ofiary nie rozwiązuje sprawy;
jeśli nie mogę się spotkać się ze zgwałconą kobietą to symboliczne
przeproszenie jakichś innych kobiet jest, moim zdaniem, nieporozumieniem.
Dlaczego? Wystarczy postawić pytanie: dla kogo to było? Przecież człowiek,
któremu ukradłam lub nie oddałam 100 zł nadal nie ma tych pieniędzy, nie mówiąc
o wyjaśnieniu, przeprosinach, zgwałcona kobieta nadal nosi w sobie ból, strach, upokorzenie!
A więc to nie było dla ofiary, tylko dla mojego lepszego samopoczucia, dla poprawienia sobie bilansu emocjonalnego.
Nie jestem w stanie zadośćuczynić osobom
nieznanym i nieżyjącym – nie spotkam ich.
Pewnych
krzywd nie da się w ogóle zadośćuczynić. I muszę z nimi żyć, nieść ciężar
ich konsekwencji. To nie oznacza, że jestem „zwolniona” ze spotkania i
konfrontacji z osobą, którą skrzywdziłam. Ja tylko nigdy nie będę w stanie tego
naprawić. I o tym też mam powiedzieć.
* Jak przy wszystkich poprzednich Krokach instant oraz pozostałych wpisach dotyczących Programu AA - prezentuję wyłącznie moje przemyślenia, oparte o własne doświadczenia podczas realizacji Programu ze sponsorem, a nie oficjalną wykładnię AA.
Wysoko ustawiasz poprzeczkę Pani Miko. I dobrze, choć trudno, bo stale mam przed sobą wyzwanie. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńDziękuję. Ta poprzeczka jest też dla mnie...
UsuńZadośćuczynienie jest dla ofiar, a nie dla katów - mocne. Ale i ja uważam za s...syństwo dopytywanie "to jak, wybaczysz mi?", bo to znów jakaś presja wywierana na pokrzywdzoną osobę.
OdpowiedzUsuńWartościowy tekst, nawet bardzo.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję. Jak już ktoś napisał - miałam wysoko postawioną poprzeczkę...
UsuńPięścią między oczy! I dobrze!
OdpowiedzUsuń:-) aż tak?
UsuńAż tak. I tak trzeba, żeby być przyzwoitym człowiekiem, a nie w nieskończoność trenować zdrowy egoizm.
UsuńJak pierwszy raz usłyszałam hasło „zadośćuczynienie jest dla ofiar, nie katów”, pomyślałam, że chodzi o to, iż krzywdzący winien zadośćuczynić ofierze, a nie na odwrót, nawet jeśli ta również nie pozostawała mu dłużna. W skrócie: alkoholik - żonie. To, że współuzależnione również nie zachowują się w porządku nie przyszło mi nawet do głowy.
OdpowiedzUsuńA chodziło o coś zupełnie innego! O to, że zadośćuczynienie nie służy do pozbycia się poczucia winy i poprawienia swojego komfortu psychicznego (to, jak piszesz, może być efekt uboczny), tylko próby wyrównania rachunków.
Dziękuję za ten… instant. :-)
...rachunków, których przecież nie da się wyrównać. Bo jasne, mogę oddać stówę (choć długi jeśli miewamy to nieco innych gabarytów), ale tych wszystkich uczuć, stanów i poczuć, które przy okazji, nawet pośrednio, wywołałam w poszkodowanej osobie nigdy nie wymażę! On/ona już przeżyli swoją złość, rozżalenie, zawód, przykrość, że nie mogą pozwolić sobie na kupno czegoś, na co mieli przecież pieniądze, ale ja ich możliwości dysponowania tymi pieniędzmi pozbawiłam. A poziomów krzywdy może być znacznie więcej, niż widać na pierwszy, a nawet drugi i trzeci rzut oka. Porównuję to zawsze do kamienia rzuconego w wodę. Kręgi, które po nim zostają jeszcze długo po tym, gdy kamień opadnie na dno, rozchodzą się daleko, zakłócają powierzchnię wody przez jakiś czas, poruszają trawami gdzieś dalej, przy brzegu. Każdy czyn ma konsekwencje. O niektórych nie będę miała pojęcia. A ja bym chciała już mieć. Choćby przyswoić wiedzę, że takie są reguły, więc warto, żebym się zastanowiła, co robię, co mówię, do kogo, po co... Bo kiedyś, gdzieś do kogoś dotrze fala mojego czynu.
UsuńDziękuję za komentarz :-)