Usłyszałam niedawno: tak, przeczytałam kawałek, ale ja to wszystko
wiem. Hm… No, tak, w końcu to w większości zapewne mało odkrywcze prawdy.
Tyle że to nie są prawdy do „wienia”. Ja też wiem, znam mnóstwo mądrych zasad. Potrafię
o nich mówić, potrafię je nawet zacytować. Co z tego, skoro nigdy nie
zastosowałam ich we własnym życiu? Wystarczyło mi, że wiem.
Zaczynam podejrzewać, że
do dobrego, mądrego, satysfakcjonującego i pożytecznego życia nie są potrzebne te
wszystkie księgi mądrych przysłów pełne, ani nawet najlepsze amerykańskie
poradniki. Że wystarczyłby cieniutki podręcznik albo choćby zwykły spis. Kilkanaście
regułek. Sto procent skuteczności. Pod warunkiem stuprocentowego stosowania. No
dobrze, ale wracając do rzeczywistości, każdy może sobie przecież z tymi
podręcznikami i poradami robić co chce. Ostatnio przyswajam jedną z tych – jak sądzę
kilkunastu najważniejszych – zasad: nie walczyć z nikim i o nic. Choć
dawanie prawa do błędu (umówmy się, że to metafora, bo jaką niby mam władzę, by
jakichkolwiek praw udzielać lub je odbierać?) nie jest łatwe i czasem boli.
Zwłaszcza gdy widzisz, że ktoś w zaparte zbliża się do krawędzi, przy której ty
już byłeś i cudem ocalałeś.
Ano właśnie... wiem (mam informacje, rozumiem), to jeszcze nie to samo, co mam (np. doświadczenie).
OdpowiedzUsuńDługo tego nie mogłam pojąć. Gromadziłam wiedzę wszelaką (z gatunku psychologicznego) jak zapasy na wojnę, i nic. Ani wojny, ani prawdziwego pokoju. Nic się nie zmieniało w moim życiu. No, powiedzmy, drobiazgi, gdy postanowiłam jakąś zasadę-radę jednak wypróbować. Ale nawet wtedy mi nie zaświtało, że dopiero gdy wcielam, cokolwiek ma szansę się zmienić...
OdpowiedzUsuń