Na
taką rewelację natknęłam się podczas przeglądu internetowych
nowości i ciekawostek w temacie alkoholu. I cóż, muszę przyznać,
że, hm, to prawda. Moje własne obserwacje i doświadczenie
pokazują, że prawda. W okresie mojej abstynencji (od alkoholu),
która trwa około półtora raza dłużej, niż czas mojej
„czynności” seksualnej od pierwszego razu do ostatniego
kieliszka, miałam jakieś dziesięć razy mniej okazji na seks, niż
wcześniej. W dodatku wykorzystałam zaledwie ułamek… (proponuję
powyższego zdania nie traktować jako matematycznego wyzwania, będzie łatwiej). Być może stępił mi się nieco wzrok i
zwyczajnie nie dostrzegam ewidentnych okazji albo błędnie to co
widzę interpretuję? Być może nie ma najmniejszego sensu
porównywać ostrości wzroku z czasów liceum i tego, co jest teraz,
bo to sprawy nieprzystawalne. Zresztą, nie o to chodzi, a o
konkluzję. Nie ma alko, nie ma bzykanka? Znaczy: opłaca się pić i bardzo nie opłaca się nie pić.
Bo rewelacja z tytułu – szczególnie, że kierowana do młodych
mężczyzn – brzmi jak slogan reklamowy. Brakuje tylko marki
konkretnego alkoholu. Albo jeszcze lepiej kilku, z konkretnymi
wskazaniami na rodzaj cielesnej zabawy po spożyciu.
*
Jakiś czas temu,
kiedy kwestia posiadania związku, bycia w związku i w ogóle
wszystkiego, co ze związkiem jest związane, była dla mnie paląca,
w przerwie między niedowierzaniem, użalaniem się nad swym losem a poszukiwaniem
realnych przyczyn, by jak najbardziej rzeczowo zabrać się do sprawy i zaistniałe
nieprawidłowości w kosmosie naprawić, doszłam do wniosku, że
faktycznie, tryb życia, jaki prowadzę nie sprzyja nawiązywaniu
nowych rokujących znajomości (rany, jakby tamte knajpiane były rokujące). Nie to co kiedyś… (już prawie,
prawie miałam się rozmarzyć). Jak bym się uparła, mogłam co parę
dni wychodzić z knajpy z nowym narzeczonym. Narzeczonym na miesiąc, tydzień
czy godzinę, ale zawsze. Nie, to naprawdę nie jest autoreklama,
choć niekoniecznie będę się podklejać pod hasło „nie ma
brzydkich kobiet, tylko czasem wina…”. Po prostu wtedy, gdy tego
wina jest pod dostatkiem, gdy podnosi się poziom alkoholu we krwi
jakoś automatycznie – i dramatycznie – obniżają się wymagania i kryteria doboru, i nic dziwnego,
że potencjalnych kandydatów robi się jakby więcej. Tyle że, jak
ze wszystkim w życiu, ilość nie przekłada się na jakość. Bo
ta… cóż jakość podlanych alkoholem przygód to już raczej
temat na demoty, choć czasem bardziej jakiś cichy dramat (Och, Ziuta), a
nie tanią zagrywkę reklamową dla naiwnych albo zdesperowanych.
To fakt – więcej „przygód” o charakterze seksualnym miałem pod wpływem albo w związku z nadużyciem. Jedne było całkiem fajne, inne… choć minęło lat naście, niesmak po nich czuję do dziś. Może trzeba lat, żeby zmienić preferencje i z ilości nastawić się na jakość?
OdpowiedzUsuńUsmialam sie, czytajac Twoj post. Ale temat jest "i smieszny i straszny". Nie wspominam dobrze przygod z narzeczonymi pozyskanymi pod wplywem..raczej najchetniej bym o nich zapomniala. Sprawa jest dla mnie jednoznacznie negatywna. Jednak czasem fajnie bylo sie troszke "rozhamowac" kieliszkiem wina musujacego, a potem kochac sie z ulubionym partnerem:)...no wlasnie, tak sie oto rozmarzylam, bo zeby to tylko na kochaniu i na najednym kieliszku wina musujacego sie moglo zakonczyc...
OdpowiedzUsuńAno właśnie - gdyby mogło się zakończyć... Wino bardzo pomagało, właśnie w tej sferze wspomagało najbardziej, ale jeśli bym miała zliczyć plusy i minusy (WSZYSTKIE konsekwencje), to wolę jednak tak, jak jest, bez chowania się za kieliszek.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń